Wspomnienia
Był maj 1946 roku. Miałem 8 lat, gdy wyjechaliśmy z Chorostkowa, miasteczka leżącego na Kresach Wschodnich w powiecie Tarnopolskim. Niewiele pamiętam z tego okresu. Niektóre obrazy utkwiły jednak w pamięci. Widzę w myślach jak zapakowano nas do bydlęcych wagonów. W jednym lokowano 4 rodziny. Nasz majątek: sprzęty domowe, krowy i konie jechały na platformach kolejowych. 9 maja 1946 r. dotarliśmy do Krakowa. Tam przywitały nas głośne salwy z broni palnej. Znowu wojna! – mówili przestraszeni wygnańcy. Na szczęście okazało się, że to Kraków czcił pierwszą rocznicę zakończenia II wojny światowej. Z Krakowa zawieziono nas do Namysłowa.- "Tutaj możecie wysiadać!". Nikt jednak nie chciał tam zamieszkać. Bo to miasto i w dodatku spore, a gdzie nasze krowy i owce będą się pasły? Dalsza podróż przebiegała spokojnie. Po drodze otrzymaliśmy wyżywienie i opiekę. 15 maja 1946 roku dotarliśmy do Ruszowa.
- Dalej pociąg nie pojedzie! - oświadczył przedstawiciel powiatu zgorzeleckiego, który nas powitał na stacji kolejowej.
- Wysiadajcie i poszukajcie sobie miejsca do zamieszkania!
A było w czym wybierać.
Większość domów stała pusta, niektóre zamieszkiwali jeszcze Niemcy. Mój
tato wybrał gospodarstwo na Kościelnej Wsi, w którym mieszkają obecnie Państwo
Janaszowie. Dom ładny, obok rzeczka, łąka i pole, w oddali las. Tylko ziemia
jakaś licha, same piachy, nie to co nasze kresowe czarnoziemy. Oj, tęsknili
wtedy osadnicy za „naszym domem” na Kresach... Czasami nawet cicho w kącie popłakiwali..
Mierniczy wymierzył nam działkę - (jakieś 6 hektarów) i powiedział:
- To wam daje władza ludowa. Musicie sobie jakoś radzić.
Początkowo do 1947 roku
mieszkała z nami niemiecka rodzina. Stosunki z współlokatorami układały się
poprawnie. Ja z niemieckimi chłopakami bawiłem się na podwórku, a rodzice dawali mleko małemu, trzymiesięcznemu
dziecku.
Osadnicy żyli zgodnie, pomagali sobie w pracach polowych, razem sadzili ziemniaki i młócili zboże. Aby zarobić sobie na lepsze życie, rolnicy w zimie przyjmowali się do pracy w lesie. Zwozili furmankami drewno. Młodsi „robili” na Kościelnej Wsi w cegielni, która niestety spłonęła już w 1949 roku. W soboty odbywały się zabawy taneczne w Domu Kultury Dzieci bawiły się, urządzając czasami „głupie psoty”. Przebieraliśmy manekiny za niemieckich żołnierzy (a mundurów i broni było wtedy pod dostatkiem), stawialiśmy te niemieckie kukły pod oknami domów zamieszkałych przez Kresowian. Po wsi rozlegał się krzyk. Uciekajcie - Niemcy wracają! Niektórzy zaczęli nawet pakować swój dorobek do podróżnych kufrów, które stały w domu. Tak na wszelki wypadek... :)
Dzieci nudziły się, więc trzeba było je posłać do szkoły. Już w 1946 roku zaczęto przygotowywać budynek szkolny od użytku. Uprzątnięto bandaże poszpitalne, wyciągnięto poniemieckie ławki i tablice. Oficjalnie nauka rozpoczęła się już w kwietniu 1946 roku. W pierwszym roku razem uczyły się dzieci i osoby dorosłe, które nie potrafiły pisać i czytać. Potem utworzono klasy od 1 do 7 - początkowo łączone. Z biegiem lat dzieci przybywało. Pierwszym nauczycielem w Ruszowie był pan Bagaj, który pełnił funkcję kierownika szkoły. Uczyła nas również Pani Bagajowa i ksiądz Zon z Gozdnicy. Z czasem do grona nauczycielskiego dołączył p. Głębocki, p. Lichna (z rzeszowskiego) oraz pani Kazik i pan Prałat (oboje z Czerwonej Wody). Matematyki uczył nas pan Antoni Główka, który nauczycielem nie był, ale był mocny z matematyki.
Różnie toczyły się nasze losy... Smutek przeplatał się z radością, śmiech ze łzami - jak w życiu. Brakowało wielu rzeczy, ale nigdy nadziei. Dlatego przetrwaliśmy, a dzisiaj z rozrzewnieniem możemy wracać do tych niełatwych, ale dla nas pięknych lat młodości.
Niech spoczywa w spokoju
OdpowiedzUsuń