Drużyna moja wraz z pułkowym działem 45 MM zajęła stanowisko na skraju wsi, wkrótce wokół działa rozerwały się trzy niemieckie pociski artyleryjskie. Wśród nas było kilku rannych i zabitych. Ja, zostałem ranny w rękę, w której utkwiły trzy odłamki. Sanitariusze zatamowali upływ krwi i odprowadzili mnie na tyły. Ciężarówką zostałem odwieziony do szpitala armijnego w Ruszowie.Tak zakończył się mój udział w działaniach bojowych. W Ruszowie leżałem w kościele zamienionym na salę szpitalną. Rany moje zagoiły się szybko, lecz nie skierowano mnie z powrotem na front. Pewnego dnia rozległa się potężna detonacja. Myśleliśmy, że to nalot bombowców. Okazało się, że na stacji kolejowej w Ruszowie żołnierze ładowali do wagonów rozbrojone miny poniemieckie. Widocznie któraś z min miała zapalnik i spowodowała potężny wybuch. Poszliśmy obejrzeć stację po wybuchu, widok był straszny. Po wagonach nie został żaden ślad, a na pobliskich drzewach zwisały szczątki ludzkie. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że wojna się skończyła i nasi koledzy doszli aż pod Pragę. Szpital szykował się do ewakuacji w głąb kraju. My, ozdrowieńcy ładowaliśmy sprzęt szpitalny na wozy taborowe.Po drodze dołączali do nas Polacy, którzy byli na robotach przymusowych u miejscowych niemieckich gospodarzy, a teraz zabrawszy z gospodarstw konie i wozy zamierzali udać się w strony rodzinne. Wkrótce na jeden wóz wojskowy wypadały cztery wozy cywilne. W ten sposób byli robotnicy przymusowi unikali konfiskaty koni i wozów przez żołnierzy radzieckich. Konwój posuwał się bardzo powoli, tak że dopiero w lipcu dotarliśmy do Poznania. W Poznaniu spotkałem mojego byłego dowódcę plutonu, który w czasie forsowania Nysy stracił obydwie nogi...
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz