Ilustracja z okładki książki " Wołyń" |
Dzisiaj mija 74 rocznica nasilenia się zbrodni ukraińskich na Kresach Wschodnich. Szczególnie drastyczne formy ludobójstwa odnotowano na Wołyniu, pomiędzy Włodzimierzem Wołyńskim a Łuckiem.
Grupa osób chcących upamiętnić to wydarzenie przyszła dzisiaj pod pomnik w parku. Szkoda, że tak niewielu mieszkańców Ruszowa, którzy mają korzenie Kresowe, oddało hołd pomordowanym, wszak często ofiarami byli członkowie naszych rodzin. (E.R.)
.............................................................................................................................................................
Poniżej w linku film "Było sobie miasteczko"
Było sobie miasteczko ( https://youtu.be/5F-d_4r6bbk ) Film dokumentalny poświęcony zagładzie Kisielina na Wołyniu. W lipcu i sierpniu 1943 r. Ukraińcy zamordowali ponad 600 mieszkańców tej parafii. Historię miasteczka i okolicznych wsi, losy mieszkańców oraz okoliczności zagłady udokumentował Włodzimierz Sławosz Dębski, ojciec znanego kompozytora Krzesimira Dębskiego w książce „Było sobie miasteczko. Opowieść wołyńska".
Moi rodzice pochodzili z okolic Kisielina, ze wsi Aleksandrówka i Ledachów
Mój post z blogu "Blisko"- "Jestem z Wołynia"
Jestem ze wsi. Takiej prawdziwej, będącej nie tylko punktem topograficznym na mapie, ale również miejscem życia ludzi utrzymujących się tylko z pracy na roli. Wioski prawdziwych rolników na swoich dziesięciu hektarach, otrzymanych w „ akcie nadania„ od władzy ludowej. Przesiedlonych silą ze swojego Wołynia i osadzonych na nieznanej ziemi. Ludzie ci zabrali ze sobą tylko swoje lary i penaty ,czasami trochę skromnego dobytku, zamieszkali w wielkich murowanych domach o których mogli do tej pory tylko marzyć.
Dostali też od Państwa szmat dobrej roli. Znaleźli pozostawione przez Niemców maszyny , pługi i kosiarki , żniwiarki, snopowiązałki, z którymi początkowo nie wiedzieli nawet co zrobić. Nauczyli się jednak szybko ich używać.
Z nostalgią wspominali swój dom pozostawiony za Bugiem i opowiadali jak tam w „ domu” było pięknie.... Miałem szczęście, ,że urodziłem się po 1948 roku, bo wcześniej wszystkie dzieci poczęte we wsi umarły na zapalenie opon mózgowych. Na wiejskim cmentarzu jest cała kwatera takich malutkich grobków z aniołkami na tabliczkach. Jednym z nich jest moja siostra, zmarła w 1947 roku gdy miała niecały roczek. Dzieci rodziły się i umierały wtedy w domach. Brak opieki lekarskiej, oraz wyniszczenie wojną pozostawiły swoje straszne żniwo , wcześniej niż ludzie zdążyli zebrać swoje pierwsze plony.
Powoli poznawali ten kraj, oswajali nadając miejscom nazwy zapamiętane z „domu”. Lasek nazywali „ Dębinką, sąsiednią wioskę Kalinówką . Rośliny też otrzymały nazwy wołyńskie. Na łąkach zakwitły kluczyki w lasach pieski , a na polach bławatki. Psy podwórzowe zostały nazwane Miśkami ,a krowy Baśkami, i Łaciatymi. Tylko nasza kobyła nosiła jakieś miastowe imię. Ojciec nazwał ją Luizą.
Zrobiło się jakoś swojsko. Wiosną wszystkie kobiety zbierały się na nabożeństwa majowe. Po górach dolinach rozlegał się dzwon.... , a dzieci zbierały kwiaty stawiane na ołtarzyki domowe. W każdym domu był taki ołtarzyk. Obraz Matki Boskiej , pod spodem półeczka a na niej konwalie z pobliskiego lasu. Tylko chłopy zbierały się na „wieczórki” i namiętnie dyskutowały o polityce. Temat zawsze był ten sam.- Kiedy przyjdą Niemcy i nas z tą wyrzucą lub pomordują tak jak to zrobili Ukraińcy. A Niemcy nie przychodzili i niczego nie zabierali. -Dziwne – jeszcze nie czas, wrócą i zbiorą , bo to ich przecież, nasze było na Wschodzie a i tak zabrali. Przyszli nocą pomordowali i zabrali... Nam się tylko cudem udało przeżyć. Niemca nie było widać natomiast coraz częściej pojawiali się we wsi komuniści z powiatu i namawiali do zakładania spółdzielni. Dobrze- mówili im chłopi.
- Założymy, ale może za rok dwa, a może za dziesięć. Tak trwali na swojej roli, bo coraz bardziej czuli się gospodarzami. Z uchem przy odbiorniku radiowym słuchali wieści z Radia Wolna Europa – nie zawsze dobrych ale prawdziwych jak głosił slogan tej rozgłośni.
Co rok w każdej chałupie rodziło się dziecko. Nas było troje- rok po roku , bo najmłodsza siostra urodziła się z późnego siewu dziesięć lat później. Dzieci były wszędzie i w domu i podwórku , na drodze, i na pastwisku, bo wszystkie podrostki pasły wtedy krowy na „Sachalinie”. Było wesoło , gwarnie i dobrze. coraz rzadziej gospodarze mówili o tym jak uciekali z „domu” , bo przenieśli go tutaj na Dolny Śląsk. Do lat 70 na wsi był Wołyń. Taki sam jak ten zapamiętany ze Wschodu.
Potem zaczęło to wszystko umierać. Najpierw koty i psy, potem krowy i konie a następnie starsi ludzie. Dzisiaj w mojej wsi jest jeden koń i kilka krów, żyją dwie ciotki, które pochodzą z Wołynia. A młodzi.... Ludzi młodych też nie ma. Ci co mogli pouciekali ze wsi do miasta. Ja też uciekłem . Pozostali nieuleczalnie zachorowali na nową plagę wiejską -alkoholizm i też w większości już poumierali. Na końcu przestał istnieć wioskowy genius loci.
Mieszkają tam jeszcze dobrzy ludzie ale nikt z nich nie chce żyć jak chłop,” bo to się nie da i się nie opłaca”. I co to za życie od świtu do nocy, straszna harówka, bez przerwy , bez urlopów i wakacji . Dzisiaj ludzie już tak nie chcą ... A wtedy cieszyli się z tego, że, przetrwali wojnę i mogą pracować na swoim.
Coś się zmienia, coś się nowego rodzi, przyjeżdżają tam „nowi „ -ale mojej wioski już nie ma. Żal tej dobrej , nostalgicznej , wołyńskiej. Mówię o sobie- Jestem z Wołynia , chociaż urodziłem się na Dolnym Śląsku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz