Na zesłaniu spędziłem 6 lat. Byłem wtedy jeszcze chłopcem, ale wiele pamiętam z tego okresu. Warunki, w jakich przyszło mi żyć, mojej rodzinie i wielu innym Polakom, codzienna walka o przetrwanie i niepewność jutra głęboko utkwiły w mojej pamięci i w wielkim stopniu zaważyły na całym moim życiu. Nie byłem tam z własnej woli. Czym, jako dziecko, zawiniłem, żeby cierpieć niedolę i
poniewierkę? Piekła, jakie tam przeżyliśmy nie da się wiernie odtworzyć.
poniewierkę? Piekła, jakie tam przeżyliśmy nie da się wiernie odtworzyć.
Przelanie
tych wspomnień na papier nie było tylko moją wewnętrzną
potrzebą. Było to także obowiązkiem wobec tych, którzy zmarli z
głodu, chłodu, chorób, pozostali na zawsze w bezkresnym obszarze
tajgi tj. dziko rosnących drzew, krzewów oraz bagien, wśród
tumanów różnego rodzaju owadów, robactwa, komarów, muszek latem oraz ostrych mrozów dochodzących do -50 stopni zimą i
więcej. Gdzie lata były bez nocy, a zimy prawie bez dnia. Pierwszy
śnieg spadał tam w pierwszych dniach września, a topniał dopiero
w maju.
PODOLE
Urodziłem
się 3 stycznia 1932 roku w miejscowości Dragany koło Lublina.
Ojciec posiadał małe gospodarstwo rolne. W 1938 roku ojciec wraz z
dwoma braćmi z rodzinami i kilkunastoma sąsiadami sprzedali
posiadane nieruchomości (ziemię i zabudowania) i osiedlili się na
wschodnich terenach Polski (Podolu) na kupionej ziemi z parcelacji
majątków ziemskich.
Była
to miejscowość w województwie tarnopolskim gm. Nowe Sioło,
kolonia Suchowce. Do wybuchu wojny zdołano większość budynków
pobudować i zagospodarować kupioną ziemię. Miałem jeszcze
siostrę starszą o niecałe dwa lata.
W
1939 roku ukończyłem pierwszą klasę i rozpocząłem jeszcze
chodzić do drugiej klasy. Siostra również chodziła do szkoły o
klasę wyżej. Do szkoły wraz z innymi dziećmi dowozili nas
rodzice, około 6 km, gdyż szkoła była w Nowym Siole. Zdarzało
się
też często chodzić na piechotę. Poza szkołą zajęciem naszym
była też lżejsza praca w gospodarstwie,
-2-
najczęściej
było to pilnowanie krówek na pastwiskach, polach po zbiorach zbóż
gdzie odrastała młoda trawa i koniczynka.
W
1939 roku było piękne upalne lato, a pamiętam to też dlatego, że
osiedliliśmy się w szczerym polu, gdzie nie było drzew, a te
posadzone przez nas drzewka były jeszcze małe, toteż słońce
bardzo dokuczało, przyjemne były za to wieczory, długo było
ciepło, co dla nas dzieci było uciechą, że mogliśmy długo
beztrosko biegać i bawić się .
Często
pamiętam biegaliśmy w pole skąd widać było światła na granicy
ze Związkiem Radzieckim. Ciekawi byliśmy, jacy są tam ludzie, co
robią, jak żyją, czy tak jak my? Nie pomyśleliśmy nawet na
chwilę, że niedługo my tam będziemy i o wszystkim się dowiemy
O
wojnie mówiono już parę lat, pamiętam jeszcze pod Lublinem jak
mieszkaliśmy, to starsi mówili o kopaniu w ziemi schronów,
robieniu zapasów żywności, i nie mylili się.
Zbliżał
się koniec sierpnia, dni mijały podobne, jeden do drugiego,
ponieważ odbiorników radiowych było bardzo mało toteż ludzie
gromadzili się przy tych odbiornikach łapiąc każdą wiadomość.
A ze względu na to, że mieszkaliśmy z dala od większych
miejscowości, toteż nie bardzo wiedziano, co się w najbliższych
dniach wydarzy.
WOJNA - NAPAŚĆ NIEMIEC NA
POLSKĘ
Nadszedł
dzień l września 1939 roku, była to prawdopodobnie niedziela,
dzień podobny do innych, bezchmurne niebo, świeciło słońce,
nagle po wsi rozchodziły się wieści, że radio zaczęło nadawać
dziwne komunikaty „uwaga, uwaga, nadchodzi koma 24". Na niebie
pojawiły się samoloty, na dużych wysokościach, choć dotychczas
nie było tu żadnych przelotów samolotów. Na tle błękitnego
nieba rozpoznano, że są to samoloty nie Polskie, gdyż miały
czarne krzyże, co od czasu do czasu można było zauważyć.
Po
niedługim czasie samoloty skierowały się na zachód i odleciały.
Po wsi rozeszła się wiadomość, że Niemcy rano napadli na Polskę
i zaczęła się wojna. Wszystkich mieszkańców obleciał strach, że
wkrótce będą tu Niemcy, lecz nic się takiego nie stało. Niemcy
na tereny przygraniczne ze Związkiem Radzieckim nie wkroczyli,
dlatego, że wiedzieli, co w najbliższym czasie się wydarzy.
Po
l września poszliśmy do szkoły, ja do drugiej klasy, a siostra do
trzeciej. O wojnie niewiele wiedzieliśmy, gdyż radio milczało,
tylko pocztą pantoflową dowiadywaliśmy się
-3-
o
różnych punktach oporu, o obronie Warszawy, Poczty Gdańskiej,
Helu. W sklepach zaczęło brakować towarów, ponieważ wszystko
masowo wykupywano.
NAPAŚĆ ZWIĄZKU RADZIECKIEGO
I
tak nadszedł dzień 17 września 1939 roku. Była również ładna, słoneczna pogoda. Rano pojechaliśmy do szkoły o niczym nie wiedząc, zostaliśmy zaskoczeni wiadomością, że w nocy przez Nowe Sioło
przejechały rosyjskie czołgi i pojechały na zachód. Po południu
ukazały się kolumny wojsk rosyjskich (poznaliśmy po gwiazdach
czerwonych na czapkach szpiczastych)
Jechali
konno i na wozach ciągniętych przez konie. Na niebie ukazywały się
samoloty. Od razu poznaliśmy, że to nie polskie, a rosyjskie,
ponieważ na skrzydłach i ogonie miały czerwone gwiazdy. Ukazanie
się wojsk sowieckich było kompletnym zaskoczeniem, gdyż przed l
września nic nie mówiono o wojnie ze Związkiem Radzieckim.
Żołnierze
rosyjscy chętnie rozmawiali, byli grzeczni, a ponieważ sklepach
były pustki to my dzieci podbiegaliśmy do nich i prosiliśmy o
artykuły spożywcze, ale oni też nie mieli. Jedyne, co mogliśmy
dostać, to pamiętam zapałki (spiczki), no, ale dobre i to było.
Tak mijały
dni,
tygodnie. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że Lwów został
poddany bez walki
•j
wojskom
sowieckim i, że tereny te, co my mieszkamy i za Lwów będą należeć
do Związku
Radzieckiego.
Po kilku miesiącach władzy sowietów było słychać, że Ukraińcy
współpracują z sowietami napadają na Polaków. W związku z tym,
my sami Polacy, mieszkający w małym skupisku zaczęliśmy się
obawiać, że możemy być napadnięci. I tak żyliśmy w ciągłym
strachu, aż do pewnej nocy, kiedy ktoś zastukał do drzwi i okien.
-4-
SYBERIA-WYWÓZKI
Była
to noc z
9 na 10
lutego 1940 roku, która jak się później okazało była to noc, po
której zmieniło się wszystko w naszym dotychczasowym życiu.
Stukający
zażądali otwarcia drzwi, słychać było głosy po ukraińsku i
rosyjsku. Po otwarciu drzwi do mieszkania weszło trzech wojskowych
Rosjan. Kilka osób po cywilnemu stało na zewnątrz, jak wynikało z
ich rozmowy byli to Ukraińcy. Trzej wojskowi to dwóch żołnierzy
szeregowych w szpiczastych czapkach z karabinami i założonymi
bagnetami, oraz jeden starszyzna z pistoletem u boku. Na ten widok
wszyscy domownicy bardzo się wystraszyli, gdyż nikt nie wiedział,
w jakim celu przyszli. Nic dotychczas nie było słychać o takich
najściach Rosjan z Ukraińcami. W mieszkaniu było nas cztery osoby,
ja, siostra i rodzice. Kazano nam się ubierać i po chwili
starszyzna (oficer) wyjął z teczki kartkę papieru i odczytał to,
co na niej napisano w języku rosyjskim. Ponieważ w szkole już
wprowadzono język rosyjski, toteż my z siostrą trochę
zrozumieliśmy. Z pisma wynikało między innymi, że cytuję
„Rozkazu Wierchownowo Sowieta (Rady Najwyższej) przenosimy was na
nowe, choziajstwo (gospodarstwo) „nie podając, dokąd mają nas
przenieść, pozostała treść była mało ważna dla nas. Po
odczytaniu kazano nam się zbierać. Pozwolono zabrać pościel,
rzeczy osobiste (ubranie, płaszcze itp.), oraz trochę żywności.
Dano nam na to jedną godzinę.
Była
to straszna godzina, gdyż była noc i właściwie nie byliśmy pewni
czy to, co piszą jest prawdą i czy przypadkiem nie grozi nam
śmierć. Ze strachu to niewiele spakowaliśmy przede wszystkim
odzież, pościel trochę żywności (zapasów żywności nie
mieliśmy). Następnie kazano nam siadać na sanie, które były
powożone przez Ukraińców. Podobnie jak
z
nami postąpiono z innymi rodzinami.' Jechaliśmy na wschód w
kierunku granicy. Było pewne, że jedziemy do miejscowości
Podwołoczyska. Było bardzo zimno, dużo śniegu, drogi były trudno
przejezdne. My dzieci byłyśmy okryte pierzynami.
W
Podwołoczyskach podwieziono nas na stację kolejową, gdzie stało
mnóstwo wagonów towarowych z maleńkimi okratowanymi okienkami. Nas
oraz inne rodziny wtłoczono do wagonów, po kilkanaście rodzin do
jednego. W wagonie znajdowały się cztery prycze, oraz piecyk
żelazny z wyprowadzoną rurą na zewnątrz, oraz trochę węgla. W
podłodze pobliżu drzwi była dziura, która służyła do wylewania
nieczystości i załatwiania potrzeb fizjologicznych. Było nam
ciasno i zimno. Po kilku godzinach załadunku, wśród krzyków i
lamentów przerażonych ludzi zaczęto zamykać drzwi wagonów.
Byliśmy pilnowani przy załadunku, a następnie konwojowani przez
żołnierzy rosyjskich.
-5-
Pociąg
ruszył i toczył się na wschód w nieznane. Mijały dnie i noce,
mijały tygodnie. Powoli przyzwyczailiśmy się do ciasnoty, turkotu
kół wagonów, do załatwiania potrzeb fizjologicznych na oczach
wszystkich (później zrobiono zasłonę), do zaduchu i niewygód.
Brakowało
praktycznie wszystkiego: mydła, papieru, wody, opału. W nocy
spaliśmy leżąc na pryczach ściśnięci całymi rodzinami. Było
przynajmniej trochę cieplej. W dzień nie wszyscy mieścili się pośrodku wagonu, więc część musiała siedzieć lub leżeć na
pryczach. W czasie podróży pociąg zatrzymywał się w szczerym
polu (wówczas załatwialiśmy swoje potrzeby, oraz na stacjach gdzie
dawano nam gotowaną wodę-kipiatok do picia, oraz porcję chleba.
Zdarzało się czasem, że dawali też wodnistą zupę. Często
wykorzystywaliśmy postoje na zaopatrzenie się w opał, oraz zimną
wodę (oczywiście nielegalnie). Najczęściej robiły to dzieci,
gdyż żołnierze pilnowali bardziej dorosłych, aby się nie
oddalali od pociągu.
Po
kilku tygodniach jazdy wjechaliśmy w góry, o czym świadczyła
jazda w długich tunelach i tak jak przypuszczali starsi były to
góry Uralskie. Po przejechaniu gór zaobserwowano, że jedziemy
bardziej na północny - wschód, co wskazywało, że czeka nas
bardzo zimno na dalekiej północy.
Dotychczas
też były duże mrozy, wagony stale oszronione nie odróżniały się
od śniegu leżącego na ziemi. W czasie dotychczasowej podróży
zdarzało się, że pociąg stawał w polu i sprawdzano czy są
martwe ciała, które od razu zakopywano w śniegu.
Jazda
na północ trwała kilkanaście dni i nocy. W końcu dojechaliśmy
do miejscowości gdzie pociąg stanął, a nam kazano wysiadać. Jak
się później okazało była to końcowa stacja kolei
szerokotorowej. Po oczekiwaniu na mrozie podstawiono pociąg kolejki
wąskotorowej i kazali wsiadać. Większość wagonów była
przystosowana do przewozu drewna (platformy), a tylko część
wagonów była obita deskami. Dlatego też porozdzielali nas, dorośli
na platformy, a dzieci do tych drugich. Jazda w wagonach towarowych
była luksusem w porównaniu do jazdy kolejką wąskotorową i jazdy
późniejszej.
Po
przejechaniu kilkuset kilometrów w pewnej miejscowości pociąg
stanął. Kazano wysiadać, była to końcowa stacja kolejki
wąskotorowej. Znowu czekanie na mrozie, aż podjechały samochody
Ził-5. Pojazdy te nie miały żadnej osłony, a były to skrzynie .
Bardzo nas zdziwiło, że paliwem do tych samochodów były kostki
drewniane. Ponieważ piecyki znajdowały się w skrzyni to było
trochę cieplej od piecyka i od dymu.
Był
też problem, bo drogi często były nieprzejezdne. Samochody
zakopywały się w śniegu i dorośli musieli odśnieżać drogę,
abyśmy mogli przejechać. I tak jechaliśmy bardzo powoli, aż w
końcu samochody nie mogły dalej jechać. Kazano nam wysiadać i
czekać. W końcu doczekaliśmy się, na teren gdzie oczekiwaliśmy
zaczęli podjeżdżać mieszkańcy wiosek saniami ciągniętymi przez
jednego konia. Na sanie ładowano nas gęsto, toteż te koniki
-6-
z
trudem pokonywały zaśnieżoną drogę. Tu należy dodać, że za
Uralem cały czas były gęste lasy „ tajga „. Rzadko napotykano
na osady, wioski, a większe miejscowości były w ogóle rzadkością.
Drogi przez las nie były odśnieżane, także podróż samochodami,
teraz saniami była okropna. Zimno, a i głód dokuczały bardzo
toteż wiele osób chorowało. W końcu dojechaliśmy do pewnej osady
o nazwie Pasiołok
Ozierki leżącą w pobliżu rzeki Ob i koła podbiegunowego..
Koniec
podróży powiedziano, wysiadać, tu będziecie mieszkać, pracować
i żyć. Ludności cywilnej w ogóle nie było. Została wysiedlona
przed naszym przyjazdem. Byli tylko ludzie w mundurach, co jak się
później okazało byli z NKWD - Narodny Komisariat Wnutriennych
Dzieł (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych). Czyli była to służba
bezpieczeństwa. Oni to przyjeżdżających Polaków kierowali do
poszczególnych baraków. Były to domy drewniane z wielkich bali
uszczelnionych mchem. Do baraku dawano po kilka rodzin, wewnątrz
baraku na samym środku stał piec, łóżka zbite z desek . Do
jedzenia dawano nam wodnista zupę i kawałki chleba. Były to
głównie zupy rybne, zdarzały się też zupy z kaszy jęczmiennej.
Do tego sucha bardzo słona ryba, ziemniaków w ogóle nie było,
gdyż surowy klimat nie pozwalał na uprawianie ziemniaków, warzyw i
zbóż..
Były
to tereny pod zarządem „Wostok - Urał - Lag" - Wschodnio
Uralskie Łagry. Należeliśmy do grupy „specjalnych przesiedleńców
„ —łączyło się to z ograniczeniami swobody, czyli panował
zakaz opuszczania miejsca zamieszkania i miejsca pracy. NKWD -ziści
powiedzieli nam, że my już stąd nigdy nie wyjedziemy i będziemy
tu przebywać i pracować do końca życia. Pokazując dłoń
powiedział, że jak mi tu włos urośnie tak wy zobaczycie „Polszu",
czyli Polskę. Były to słowa przygnębiające tym bardziej, że nie
było żadnej łączności ze światem, mogli z nami zrobić, co
chcieli, a i tak nikt by się nie dowiedział. Wokół były tylko
same lasy (tajga), a do najbliższych miejscowości dziesiątki
kilometrów. Nie było żadnej łączności (telefon, radio), brak
też było elektryczności, dróg twardych, tylko drogi leśne bez
drogowskazów, co uniemożliwiało poruszanie się po terenie,
chociaż i tak obowiązywał zakaz.
Po
zwiezieniu wszystkich z odległej stacji i rozlokowaniu w barakach
zrobili „sobranie" (zebranie) dorosłych. Wyczytywali każdego
pytali o zawód, po czym od razu pisali, do jakiej pracy został
przydzielony. Tylko nielicznym udało się załapać na lżejsze
prace, czyli straż pożarna, kuchnia itp. Przeważająca większość
obecnych na zebraniu mężczyzn i kobiet była przydzielona do drwali
(leso zagotowka). Praca ta polegała na ścinaniu drzew piłami
ręcznymi i siekierami, oraz obcinaniu gałęzi ze ściętych drzew.
Jak się później okazało była to praca bardzo ciężka i
wyczerpująca. Na dodatek była wyznaczona norma wycięcia ilości
-7-
drzew.
Tylko ten, kto wyrabiał normę był uprawniony do otrzymania racji
żywnościowych. Na początku, kiedy jeszcze większość była silna
to pomagali słabszym wyrabiać normę.
Z
upływem czasu silnych ubywało, gdyż racje żywnościowe były
bardzo małe, nisko kaloryczne, praca bardzo ciężka. Należy
zaznaczyć, że było bardzo dużo śniegu i trzeba było wpierw
odkopać śnieg, aby można było ściąć drzewo. Były też duże
mrozy, co również dawało się we znaki. Odzież, jaką otrzymali
drwale to watowane kurtki, spodnie, buty, na które były nakładane
„łapcie", były to plecionki z łyka drzew w kształcie
kaloszy, a żeby nie spadały z nóg to były wplecione w brzegi
łapcia długie sznury, którymi okręcano nogi, aż do kolan.
Podobne ubranie otrzymywali pozostali członkowie rodziny.
Ciężka
praca w lesie doprowadzała do wyczerpania i chorób, a następnie
częstych zgonów. Jako, że nie było opieki lekarskiej, a i nikt z
nadzoru tym się nie przejmował. Mówili, że jak ktoś „pogibnie",
czyli umrze to przywiozą nowych na ich miejsce. Można, więc
powiedzieć, że były to praktycznie obozy śmierci. My dzieci
chodziliśmy pod przymusem do szkoły Radzieckiej, gdzie nie uczono w
języku polskim. Szkoła trwała od września do kwietnia. Pierwszego
maja był wielki „prazdnik", czyli święto, a później do
pracy do lasu zbierać gałęzie i układać na stosy. Przy okazji
przynosiliśmy gałęzie do domu, żeby było, czym palić, zarówno
latem jak i zimą. Zimą, gdy brakowało drzewa chodziliśmy do lasu
zbierać gałęzie, drobne, grube i na sankach lub ramionach
taszczyliśmy je do domu. Mówiąc o sankach to było to własnej
roboty coś, co tylko przypominało sanki. Robiliśmy też
własnoręcznie narty z kawałków desek. Trzeba było się nieźle
napracować nożem, żeby wystrugać podobiznę nart, czy sanek.
Robiliśmy jednak je, bo były niezbędne do życia. Sklepów
praktycznie nie było, a w jedynym spożywczym i tak były puste
półki. Były czasem kanfiety {cukierki}, cukier w kostkach, czasem
kilka kirpiczów {kostek chleba}.Mówiąc o szkole to chodziłem w 40
r. do 2-giej klasy. Starano się nas wychować na komunistów,
wmawiano nam między innymi jak to w Polsce panowie wykorzystywali
robotników i chłopów, a w Związku Radzieckim niema wyzysku
wszyscy są równi. Jednak my mimo młodego wieku widzieliśmy tą
równość na przykładzie rodziców. Musieli ciężko pracować za
marne wyżywienie, kobiety traktowano na równi z mężczyznami i
musiały wykonywać te same prace, co mężczyźni.
Latem
40 r. kobiety z lasu skierowano do koszenia kosami traw wzdłuż dróg
leśnych, co było też ciężkie, gdyż obowiązywały tu również
normy i wiele osób padało z wyczerpania. Tym bardziej było ciężko,
ponieważ latem było bardzo dużo różnych owadów, które
atakowały ciała ludzkie, a były to komary, meszki, bąki. Pamiętam
jak mama szyła sobie i innym zasłony na twarz. W szkole uczono nas
też radzieckich piosenek chwalących ustrój, oraz kochanych przez
cały naród przywódców, szczególnie Stalina.
-8-
Te
piosenki pod przymusem jakoś musieliśmy się uczyć i śpiewać,
ale jak kazano nam nauczyć się i śpiewać piosenkę, która
obrażała polski naród kilka słów z tej piosenki pamiętam
„pomniat psy, atamany, pomniat polskie pany konnej armii naszej
kliniki", to w zemście ktoś na przerwie oderwał kawałek
portretu Stalina. Nauczycielka pytała, kto to zrobił, a nie
uzyskawszy odpowiedzi zawiadomiła organa NKWD. Ci zabrali nas do
swojej siedziby i przesłuchiwali strasząc w różny sposób. Po
kilku dniach w końcu nas wypuszczono.
Nadszedł
rok 1941, była bardzo ostra zima i brakowało jedzenia. Racje
żywnościowe były bardzo małe, można powiedzieć, że wręcz
głodowe. Dzieci otrzymywały po 200 gr. byle, jakiego chleba, a
dorośli w zależności od wyrobionej normy w pracy do 400 gr. W
związku z tym ojciec z innymi mężczyznami mimo zakazu spróbowali
dotrzeć do wiosek zamieszkałych przez tubylców wymienić odzież,
której też nie zbywało na chleb, słoninę, mięso. Jakoś się
udawało i tym sposobem przez pewien okres było troszkę lepiej z
wyżywieniem. Wyprawy do sąsiednich wiosek były podwójnie
niebezpieczne. Mogli zostać złapani przez NKWD, za co groziły
surowe kary, jak również lasy były pełne głodnych wilków.
Dlatego też będąc w lesie należało mieć przy sobie coś do
obrony. Najczęściej był to gruby długi kij. Wilki często
podchodziły pod domy i bardzo wyły, przez co niektórzy mówili, że
będzie wojna.
Minęła
ostra, mroźna zima, nadszedł maj śnieg już zupełnie stopniał.
Nie można było się za bardzo cieszyć, gdyż owady nie dawały
spokoju.
W
domu wieczorem trzeba było palić próchno i robić dym, żeby
wypędzić komary i meszki przez otwarte okna. Gorzej było walczyć
z pluskwami, gdyż jedynym środkiem zwalczania była nafta.
Smarowano szczeliny ścian, łóżek trochę pomagało. I tak było
do sierpnia.
WOJNA-NAPAŚĆ NIEMIEC NA ZWIĄZEK RADZIECKI
W
miesiącu czerwcu 1941 r. dotarła do nas wiadomość, że Niemcy
napadli na Związek Radziecki, czyli zaczęła się wojna. Rosjanie
zostali zaskoczeni tym faktem, ponieważ mieli podpisany pakt
przyjaźni i nie byli przygotowani do wojny. Niemcy bez większych
przeszkód zajmowali coraz to nowe tereny. Po wybuchu wojny w Polaków
wstąpił nowy duch i nadzieja na lepsze czasy. Wynikało to między
innymi stąd, że Rosjanie zaczęli łagodniej nas traktować. Z
frontu dochodziły niedobre wieści dla Rosjan.
-9-
AMNESTIA
Niemcy
bardzo szybko szli do przodu, zbliżała się jesień i nic nie
wskazywało, że nastąpią radykalne zmiany dla Polaków. Rosjanie
trzymali w tajemnicy, aż nagle przyszła upragniona chwila.
Jesienią
1941 r. zwołano zebranie wszystkich Polaków i ogłoszono, że
jesteśmy wolni. Decyzją Rady Najwyższej Związku Radzieckiego
została ogłoszona amnestia dla wszystkich Polaków deportowanych w
głąb Związku Radzieckiego. Jesień 1941 r. była przełomowa dla
Polaków.
Wkrótce
po ogłoszeniu amnestii na południu Związku Radzieckiego w
okolicach Taszkientu utworzono polską armię pod dowództwem gen.
Władysława Andersa. Do tej armii szli ochotnicy- mężczyźni
deportowani w głąb Związku Radzieckiego. Wiadomość o powstaniu
tej armii rozchodziła się pocztą pantoflową, ale nie do
wszystkich zesłańców dotarła, o czym mowa w dalszej części. Z
naszej miejscowości poszli ojciec i jego dwóch braci, oraz inni
mężczyźni. Pozostali starcy, kobiety, dzieci i młodzież. Dla
pozostałych sytuacja materialna stała się bardzo trudna. Nie było
zapasów żywności, nie było czym handlować z tubylcami, choć
była teraz taka możliwość, gdyż zniesiono zakaz przemieszczania
się. Część ludzi udawała się do wiosek chodząc od domu do domu
prosząc o jakiekolwiek pożywienie, choć wiadomo było, że oni też
są biedni.
Wśród
proszących był mój dziadek, który często zabierał mnie ze sobą.
Latem zbieraliśmy grzyby, jagody, dziką cebulę, gotowaliśmy
lebiodę, pokrzywy, czyli wszystko to, co nadawało się do jedzenia.
Znowu zbliżała się surowa zima, a tu zdarzył się cud. Można to
tak nazwać. Do naszego pasiołka dotarła wiadomość, że kto chce
może jechać na południe, nawet do miejscowości gdzie powstała
armia polska. Był tylko problem, czym jechać.
W
końcu pod koniec 1941 r., chociaż nie pamiętam jak to się stało, do pasiołka przyjechał ciągnik gąsienicowy. Miał doczepione dwie
przyczepy {duże głębokie skrzynie na płozach}. Szybko
załadowaliśmy się na te przyczepy tj. ja, siostra, mama,
dziadkowie, dwie stryjenki z dziećmi, oraz kilkanaście innych
rodzin i wyruszyliśmy w nieznane. Było bardzo zimno, byliśmy
otuleni, w co tylko było możliwe {odzież, waciaki, pościel,
worki}. Jechaliśmy bardzo powoli, gdyż drogi były zaśnieżone.
Kierowca ciągnika miał łopaty i nie raz trzeba było stawać i
przekopywać zaspy, żeby dalej można było jechać. Zatrzymywaliśmy
się tylko w niektórych wioskach na nocleg, o który trzeba było
prosić mieszkańców. Brakowało też, jedzenia, picia. Tu też
zdawaliśmy się na łaskę miejscowych, prosząc
-10-
o
kawałeczek chleba, czy też innego pokarmu, a najbardziej
pragnęliśmy napić się coś gorącego. Powszechnym napojem był
kipiatok, czyli kawa zbożowa z gorącą gotowaną wodą, najczęściej
bez cukru. Tego ostatniego to nawet miejscowi nie mieli, bo jak
wybuchła wojna to zaczął się głód, gdyż wszystkie zapasy
musieli obowiązkowo oddawać na potrzeby wojska. Trzeba tu
podkreślić, że przejechaliśmy już setki kilometrów i
napotykaliśmy wsie, gdzie wokół były niewielkie pola uprawne i
łąki. Czyli opuściliśmy tereny gęsto zalesione, gdzie lasy i
bardzo ostry klimat, krótkie lato nie pozwalały na uprawę zbóż,
ziemniaków itp. Od ojca nie otrzymywaliśmy żadnych wieści, no, bo
jak, byliśmy cały czas w drodze. Nie mieliśmy przecież stałego
adresu, a i poczta słabo funkcjonowała. Aż w końcu wydarzyło się
coś, co mogło wydarzyć się tylko we śnie. Otóż przejeżdżając
przez pewną miejscowość i napotkaliśmy mężczyznę zarośniętego,
który w czasie naszego postoju podszedł do nas i rozpoznał nas.
Był to nasz tato. Oczywiście była wielka radość, ale gdyby nas
nie spotkał to losy nasze być może inaczej by się potoczyły.
Zamiarem naszym przecież było dotrzeć do najbliższej stacji
kolejowej i następnie pociągami jechać na południe do
miejscowości gdzie tworzyła się Armia Polska. Tato opowiadał, że
wraca, dlatego, że nie dostał się do Armii. Jego dwóch braci
dostało się, a jemu i wielu innym kazali czekać na następny
nabór. Aby przeżyć musieli gdzieś pracować i tak pracę
rozpoczęli w kołchozie, gdzie uprawiano bawełnę. Będąc tam tata
widział, że warunki były bardzo ciężkie. Gorący klimat, głód
sprzyjał powstawaniu wielu chorób i bardzo wielu ludzi umierało.
Oprócz mężczyzn najechało się też dużo ludności polskiej,
całymi rodzinami z różnych stron Związku Radzieckiego. My też
chcieliśmy tam dojechać i być może gdyby nie spotkanie z tatą
też byśmy tam dotarli. Jednak tata nam wręcz odradzał dalszej
jazdy. W dodatku nieoczekiwanie zepsuł się ciągnik i kierowca
powiedział, że dalej nie jedzie. Kazał zabierać rzeczy i iść do
wioski, którą było widać. Tak też zrobiliśmy.
Wioska,
do której dotarliśmy nazywała się Czekunowa. Stamtąd było widać
w dali gęstą zabudowę, było to miasto. Od miejscowej ludności
dowiedzieliśmy się, że jest to miasto powiatowe o nazwie Turinsk.
Mimo, że była to w dalszym ciągu Syberia i zimny klimat, to już
były jednak pola uprawne, mniej lasów i owadów. Była w Turinsku
stacja kolejowa, z której można było jechać na południe. Ale my
od razu nie ruszyliśmy do tego miasta, ale poprosiliśmy władze
kołchozu, żeby nas przenocowały. Władza udostępniła nam
pomieszczenia straży pożarnej, gdzie na jednej sali wszyscy
musieliśmy się pomieścić. Był tam piecyk żelazny, tak że szło
wytrzymać. Tato pewny, że nas przekonał, żeby dalej nie jechać
zaczął się rozglądać za pracą. Wioska Czekunowa leżała nad
szeroką rzeką, coś jak Odra, o nazwie Tura. Rzeka ta była obecnie
zamarznięta. Pracowali tam robotnicy (więźniowie), którzy robili
tratwy.
-11-
Tato
udał się do nich, a oni skierowali go do naczalstwa (kierownictwa),
którego siedziba była w mieście. Oczywiście chętnie rozmawiali z
tata, bo były im potrzebne ręce do pracy. Nawet zaoferowali budynek
(barak) do zamieszkania na drugim brzegu rzeki niedaleko Czekunowej.
W tym baraku mogło się pomieścić kilka rodzin. W baraku
zamieszkaliśmy my, dwie stryjenki z dziećmi i jeszcze dwie rodziny.
Kilka rodzin jednak udało się pociągiem z Turińska na południe.
Przedsiębiorstwo,
które zatrudniło ojca zajmowało się transportem drewna. Latem
drogą wodną Turą do zakładów przetwórczych kilkaset kilometrów
na południe od Turińska. Przedsiębiorstwo do robót zatrudniało
więźniów z łagrów, którzy nie byli groźni dla otoczenia.
Również z nimi pracowali inni mężczyźni nie więźniowie,
przeważnie Niemcy wysiedleni z nad Wołgi.
Zimą
na rzece budowano tratwy, układano długie sosny kilka poziomów,
które po bokach wiązano drutem. Tratwy te były później łączone
ze sobą w liczbie kilkudziesięciu. Z chwilą, kiedy lody stopniały
takie zespoły tratew były ciągnięte przez barki do w/w zakładów.
Na tych tratwach pływał tata. Kobiety pracowały również w tym
przedsiębiorstwie, a także razem z młodzieżą i dziećmi w
kołchozie, gdzie zajmowały się krowami, oraz w magazynach przy
czyszczeniu zboża. Ja i siostra, oraz inne dzieci polskie
chodziliśmy do szkoły Radzieckiej. W miesiącach letnich od maja do
sierpnia pracowaliśmy również w kołchozie wykonując różne
prace w polu i na łąkach przy sianokosach. Należy zaznaczyć, że
z żywnością było coraz gorzej. Kołchozy miały ustalony plan
oddawania płodów i żywca dla państwa, dlatego też mało
zostawało dla pracowników. Kołchozy za pracę płaciły w naturze,
branie małych ilości np. zboża, ziemniaków do kieszeni było
karane. Za to mama dostała się do więzienia. Ale trudno było żyć
bez jedzenia, najgorzej było zimą, nieco lepiej było latem.
Pamiętam jak wiosną chodziliśmy po polach i zbieraliśmy
przemarznięte ziemniaki. Piekliśmy z nich, dodając trochę mąki
lepioszki {placki}. Z łąk zbieraliśmy też dziką cebulę
{szczypior okrągły}. Udało się nieraz złowić ryby, lub podkraść
rybakom z sieci. Ponadto zbieraliśmy lebiodę, pokrzywy i inne
rośliny jadalne. Trochę też nas ratowała pomoc, jaką
otrzymywaliśmy czasem z zagranicy po zawarciu układu i wspólnego
frontu przeciw koalicji hitlerowskiej.
W
1942 r. dotarła do nas wiadomość, że armia polska gen. Andersa
została przetransportowana poza granicę Związku Radzieckiego, na
bliski wschód. Wraz z armią wyjechała też ludność cywilna. Było
nam bardzo smutno, że my też się tam nie znaleźliśmy.
W
1943 r. powołano wszystkich mężczyzn Polaków do wojska polskiego.
Była to l Armia Kościuszkowska. Tak, więc zostaliśmy sami.
Wówczas przygarnęła nas rodzina ze strony taty. Jak tata pracował
to trochę zarabiał i było nam lepiej.
-12-
Nawet
kiedyś w mieście kupił mi narty, walonki {buty filcowe}, ubrania.
Tak że, nie musiałam chodzić w waciakach i łapciach. W niedługim
czasie po wyjeździe taty zachorowali na gruźlicę dziadkowie.
Odwiedzaliśmy ich razem z siostrą, ale niestety ona też
zachorowała na tą straszną chorobę. Po pewnym czasie zmarli
dziadkowie, a później zmarła również siostra. Dla mnie było to
ciężkie przeżycie. Tata przysyłał czasem listy, więc
cieszyliśmy się, że żyje szczególnie jak bitwę pod Lenino
przeżył.
W
Czekunowie ukończyłem 3-cią klasę i w 1944 r. jesienią zacząłem
chodzić do czwartej klasy. Wioska Czekunowa była zbudowana nad
rzeką, gdzie był bardzo wysoki brzeg. Po drugiej stronie brzeg był
niski i na wiosnę rzeka rozlewała się bardzo szeroko. W zimie była
cała pokryta lodem i śniegiem. Była to frajda dla nas chłopców.
Zjeżdżaliśmy do rzeki na nartach. Nieraz zdarzały się wywrotki i
wracałem do domu potłuczony, za co obrywałem. Gdy były duże
mrozy -30, -40 stopni to rodzice nas nie wypuszczali na powietrze, co
było torturą dla nas. Zawsze też nakazywali, aby uważać na
przeręble porobione w lodzie. Było ich bardzo dużo, ponieważ wodę
do użytku domowego (picia, gotowania, mycia, itd.) pobierano z
rzeki. Sam nieraz musiałem się nadźwigać by przynieść w wiadrze
wody. Przeręble bardzo szybko zamarzały
i
były zasypywane śniegiem, co było bardzo niebezpieczne. Należało
wpierw odszukać kijem i siekierą przebić lód. Raz zdarzył mi się
niebezpieczny przypadek, który pamiętam do dziś. Rano idąc po
wodę zabrałem wiadro i siekierę, a zapomniałem kija. Śnieg
zasypał równo przerębel, którego nie było widać. Ja sądząc,
że jest gruby lód uderzyłem mocno siekierą, która wpadła do
wody, a ja niemal za nią. W domu oczywiście trochę pokrzyczano, bo
wróciłem bez siekiery.
Ja
też byłem ciężko chory na zapalenie płuc. Wypisano mnie nawet ze
szpitala w Turinsku, ponieważ nie rokowałem nadziei na życie.
Tylko chyba dzięki Bogu wyzdrowiałem.
Kiedy
ojca zabrali do wojska to Przedsiębiorstwo, w którym ojciec
pracował kazało nam opuścić barak, tak więc zostaliśmy bez
dachu nad głową. Ostatecznie pomogły nam władze Kołchozu, w
którym pracowali Polacy i przydzielili nas do rodzin Kołchoźników,
mimo, że oni nie mieli dużych domów. Domy były budowane z bali
sosnowych od l do 3 izb ( pokoi). Przeważnie był jeden piec, który
służył do pieczenia chleba i innych wypieków, a przede wszystkim
do gotowania posiłków w garnkach ( czygunkach) żeliwnych. Piece
służyły też do ogrzewania mieszkania, oraz jako miejsce, gdzie
spały całe rodziny. Były one odpowiedniej wielkości specjalnie
rozbudowane. Nazywano to pałać. Spanie na łóżku w zimie było
niemożliwe z uwagi na zimno, gdyż piec nie dawał odpowiedniej
temperatury po zaprzestaniu palenia w nocy.
-13-
Na
przełomie lat 1942/1943, gdy toczyły się walki o Stalingrad i inne
miasta panował okropny głód. Niemcy zajęli większość
najlepszych ziem uprawnych. A tu trzeba było wyżywić całą armię
i ludność w miastach nie zajętych przez Niemców. Ponadto
większość fabryk zbrojeniowych wywieziono na wschód za Ural,
gdzie pracowała masa ludzi i ich też trzeba było wyżywić.Także
nam pracującym bezpośrednio w rolnictwie niewiele zostawało. W
związku z tym ludzie byli bardzo osłabieni i mało odporni na
choroby (tyfus, gruźlica, zapalenie płuc). Wielu z nich nie miało
szans na leczenie i umierało.
SYBERIO - ŻEGNAJ
Zbliżał
się koniec roku 1944 i wiadomo było, że Niemcy ponoszą klęskę
na frontach. Coraz to nowe tereny Związku Radzieckiego są
wyzwalane, w związku, z czym powiadomiono nas, że zostaniemy
przesiedleni w na tereny gdzie panuje łagodny klimat. Na dworcu w
Turinsku załadowano nas do wagonów osobowych i ruszyliśmy w
kolejną wyprawę w nieznane. Dojechaliśmy do miasta wojewódzkiego
o nazwie Świerdłowsk (obecnie Jekatierinburg), wyładowano nas na
peronie i kazano czekać. Po kilku dniach, gdy zwieźli już dużo
Polaków załadowali nas do wagonów towarowych. W każdym był jeden
człowiek z NKWD. Trochę zaprzyjaźniliśmy się z nim i co nieco
zdradził nam gdzie nas wiozą. Jechaliśmy powoli, bo pierwszeństwo
miały pociągi jadące na front z wojskiem i sprzętem wojskowym.
Ważne jednak, że jechaliśmy na zachód, czyli bliżej Polski.
Kiedy
przejechaliśmy góry Ural i Wołgę to zobaczyliśmy okropne
zniszczenia wojenne. Nic jeszcze nie usuwano, stały czołgi, armaty
i inny sprzęt wojskowy, popalone słupy telegraficzne poprzewracane
przy torach. Miasta zniszczone, tylko gruzowiska sterczały. Nie
pamiętam jak długo jechaliśmy, ale był już styczeń 1945 r. jak
dojechaliśmy do miasta Mielitopol leżącego na południowym
wschodzie Ukrainy. Stamtąd samochodami przewieziono nas do sowchozu
„Krasnyj Partizant" i po kilku dniach porozwożono nas do po
Oddzieleniach. Sowchoz to Kombinat, a oddzielenie to PGR.
Zakwaterowano nas do rodzin sowchoźników bez ich zgody. Warunki
były typowo wiejskie. Były to małe domki najczęściej z jedną
izbą woda w studni, we na zewnątrz. Wszystkich starszych, młodzież
i dzieci przydzielono do pracy. Szkoły tam nie było.W zimie praca w
oborach, magazynach zbożowych przy młóceniu pszenicy, która
pozostała po Niemcach w bardzo dużych ilościach w stertach. Latem
praca głównie w polu przy powożeniu. Jak były sianokosy to
kobiety
-14-
(mężczyzn
nie było) nakładały skoszoną trawę na wozy, a my chłopcy
mieliśmy je dowieźć do miejsca składowania w silosach. Znajdowały
się one od kilku do kilkunastu kilometrów od pola . Powożenie nie
było takie proste, gdyż koni było bardzo mało, więc najczęściej
dostawaliśmy krowy sowchoźników. A trzeba tu zaznaczyć, że
sowchoźnicy posiadający krowę musieli odstawić jeszcze mleko i
masło. Dobrze było jak się trafiło na krowy, które już ciągnęły
wóz. Bo z tymi, co pierwszy raz zakładano do wozu trudno było
ujechać.
Po
zakończeniu wojny Rosjanie z podbitej Europy grabili wszystko, a w
tym bydło, konie i tym obdzielali sowchozy i kołchozy. Tym sposobem
otrzymaliśmy sporo koni, bydła no i bawoły, które na pewno
pochodziły z Węgier. Także od tej pory jako siły pociągowej do
wozów używano konie i bawoły. Z tymi drugimi też nieraz był
kłopot, gdyż nas małych chłopców nie chciały słuchać. Nieraz
zjechały z drogi widząc w polu zieloną trawę i dopiero jak sobie
pojadły można było je zawrócić na drogę (językiem
porozumiewawczym były hasła: hej -jazda na wprost, cob - w lewo,
cebe - w prawo).
Ciekawostką
też było, że oprócz legalnych przydziałów bydła, koni, i
bawołów to od osób pędzących powyższe stada można było kupić
przeważnie za alkohol (samogon) np. konie dużo lepsze od tych z
przydziału. Transakcje te były bardzo często przeprowadzane.
Kiedy
stado koni w naszym oddziale poważnie się powiększyło to
pracowaliśmy już przeważnie na koniach. Latem, kiedy były zbiory
pszenicy, bo głównie ją uprawiano to od kombajnów woziliśmy
zboże i wysypywaliśmy na pryzmy. Po prostu zdjęto ściernisko i
wyrzucono na boki. Po środku była goła ziemia, na którą
wysypywano ziarno. Początkowo było łatwo, bo wjechało się na
plac przeznaczony na zboże i wysypywało się podnosząc boczne
zasuwy w wozach, a tylko resztki zboża zrzucało się łopatami.
Gorzej było, gdy plac zapełnił się zbożem i nie można było tam
wjechać wozem. Wtedy trzeba było łopatami przerzucać zboże na
pryzmy, które stawały się coraz wyższe. Była to już ciężka
praca, a nikt nie pytał ile masz lat i czy możesz to wykonywać.
Ciągle tylko popędzali nas, gdyż trzeba było szybko wracać na
pole, bo kombajny wciąż pracowały.
Trzeba
tu podkreślić duże marnotrawstwo, gdyż zboże było sypane na
gołą ziemię, a później pryzmy nie były przykrywane i padające
deszcze robiły swoje. Stopniowo zboże to wywożono gdzieś
samochodami, ale trwało to bardzo długo i sporo zepsuło się.
Jedną z zasad komunizmu było, co państwowe niech zgnije, ale nie
bierz. Nie pozwalano wybierać resztek zboża częściowo zepsutego
już, a nawet nie wolno było zbierać kłosów zbożowych
pozostawionych przez kombajny na polach. Za pracę płacili w
płodach, ale bardzo mało, często nie starczało i chodziliśmy
głodni. Zachodziła, więc konieczność nielegalnego brania.
Przeważnie była to pszenica, bo jej było najwięcej. Było to
jednak niebezpieczne, gdyż po złapaniu ostro karali. Toteż
wymyślano różne sposoby, aby uniknąć kary. Na przykład my
-15-
chłopcy
wożący zboże mieliśmy przygotowane woreczki, które po drodze
napełnialiśmy zbożem i ukrywaliśmy w przydrożnych krzakach i
zaroślach. Wieczorem zaś chodziliśmy i zbieraliśmy je zanosząc
do domu. Tu też musieliśmy uważać na polowych {strażników}. W
oddziale był młyn, ale można było zmielić zboże otrzymane
legalnie za pracę. Dlatego też wymyślono, co zrobić ze zbożem
nielegalnie zdobytym. Otóż kombajny posiadały ciężarki w
kształcie, koła, które zdobywano z uszkodzonych maszyn. Z dwóch
kół robiło się taki młynek {żarno}. Trzeba było się porządnie
nakręcić, żeby wyszła kasza, a jeszcze dłużej trwało zrobienie
mąki krupczatki. Nie było jednak innego wyjścia, trzeba było
ciężko pracować i kombinować żeby jakoś przeżyć. Przed
zakończeniem wojny wróciła z więzienia mama, z którą
zamieszkałem.
KONIEC WOJNY
Mimo
zakończenia wojny 9 maja 1945r. to my całe lato pracowaliśmy i nic
nie wskazywało, że szybko wrócimy do Polski. Nie było odbiorników
radiowych, żadnej prasy, po prostu byliśmy odcięci od świata.
Jedyną pociechą, że może wnet wyjedziemy były rozmowy w
kombinacie. Indywidualnie nas tam przesłuchiwano i namawiano, żeby
zostać. Podsuwano do podpisania pisma. Wystarczyło, że ktoś
podpisał i już nie mógł później wyjechać do Polski. W takiej
niepewności trzymali nas do marca 1946 r.
Jesienią
1945 roku musieliśmy jeszcze ciężko pracować przy orce ziemi pod
uprawy zbóż. Ciągników było mało, toteż główną siłą
pociągową były konie. Pamiętam dostałem cztery konie i pług
wieloskibowy. Wyznaczono pole, które trzeba było zaorać i dzienną
normę. Była to ciężka praca, gdyż trzeba było się nachodzić,
a i konie widząc trzynastoletniego chłopca, który je popędza nie
bardzo się słuchały. Często się popasały jak spotkały trawę
na szlaku którędy szła orka i trudno było je oderwać mimo bicia
batem (długi kij, a do końca przywiązany sznurek, pasek, a nieraz
i przewód telefoniczny). I tak pracowałem do późnej jesieni,
czyli do początków grudnia. Co prawda było już więcej opadów,
czasem przymrozki, zima też była łagodna, dużo lżejsza niż te
wcześniejsze na Syberii. Pod tym względem było znacznie lżej.
Mnie
nieoczekiwanie w m-cu grudniu wezwał naczelnik oddzielenia i
powiedział, że będę pracował dla niego. Miałem powozić jego
pojazdem (na dwóch kółkach ciągniętego przez konia). Sam koń
był kupiony za samogon, więc był bardzo dobry. Ucieszyłem się z
tego, gdyż inaczej czekałaby mnie dużo cięższa praca w oborach
polegająca na karmieniu
-16-
zwierząt,
wywożeniu obornika itp., Ale pomyślałem też, że może chcieć
mnie zatrzymać i nie wyjadę do Polski. Nie powiem, nie był złym
człowiekiem, wrócił z frontu przed zakończeniem wojny, gdzie był
poważnie ranny. Odkąd zacząłem tam pracować byłem dobrze
traktowany przez miejscowych pracowników. Nie była to ciężka
praca, ale często nocą wracaliśmy z narad w kombinacie, ale jakoś
w końcu przyzwyczaiłem się. Pozwalał mi nieraz przejechać się
samemu, oczywiście jak go poprosiłem. Raz pamiętam pozwolił mi
wziąć biedkę (tak nazywał się ten pojazd), jak mu powiedziałem,
że chcę zawieźć zboże do młyna. Nawet nie pytał, co to za
zboże. A było to otrzymane za pracę legalnie, jak i zbierane latem
w woreczkach. W młynie widząc biedkę naczelnika nie pytano skąd
mam tyle zboża, chociaż było to zawsze sprawdzane.
KONIEC ZESŁANIA WITAJ POLSKO
I
tak zima mijała, aż wreszcie w marcu wezwano nas do kombinatu.
Mówiąc nas mam na myśli całe polskie rodziny. Mówiono o różnych
sprawach, pytano jak się nam żyje, pracuje. Po dyskusji podaną nam
miłą wiadomość, na którą czekaliśmy około roku, czyli od
zakończenia wojny, że wkrótce opuścimy ich i wyjedziemy w Polszu
(do Polski). Ucieszyło to nas, chociaż nie wiedzieliśmy dokładnie,
kiedy to nastąpi. Ale była już iskierka nadziei, że to już
wkrótce.
Nie
minął nawet miesiąc, a przyjechały samochody i załadowano nas do
nich. Przewiozły nas na stację kolejową, gdzie wsiedliśmy do
wagonów towarowych. Ruszyliśmy w podróż, tak do końca nie
wiedząc, co nas tam czeka.
Dojechaliśmy
w końcu, było to Opole. Tam przesiedliśmy się do polskich wagonów
i ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy do Wrocławia, dzielnica Psie
Pole. Ponieważ było tam dużo rosyjskiego wojska, a w nocy ciągłe
strzelaniny nie chcieliśmy wysiadać i tam osiedlać się.
Pojechaliśmy, więc dalej do Nowogrodu Bobrzańskiego, gdzie również
nie wysiedliśmy.
Następnym
miejscem gdzie nas zawieziono był Żagań,
aż
w końcu trafiliśmy do miejscowości Wymiarki w powiecie Żagańskim.
W 1947 roku wrócił tata (odnalazł nas) i po niedługim czasie
przenieśliśmy się do Bożnowa koło Żagania.
Ojciec
objął gospodarstwo rolne. Ja w Wymiarkach i Żaganiu chodziłem do
szkoły. Początkowo były to klasy o przyśpieszonym roku szkolnym.
Dopiero od siódmej klasy chodziłem normalnie cały rok szkolny.
W
1952 roku w Żaganiu ukończyłem liceum ogólnokształcące. W tym
samym roku jesienią dostałem się do Oficerskiej Szkoły Wojsk
Lotniczych w Zamościu. W tym czasie
-
17-
dowódcami
jednostek wojskowych jak i Szkół Oficerskich byli Radzieccy dowódcy
i NKWD. Prześwietlano każdego podchorążego. Po kilku takich
rozmowach, po pięciu miesiącach pobytu w tej szkole przyszedł
rozkaz podpisany przez radzieckiego Polaka Pokossowskiego mówiący,
iż kilkunastu podchorążych przenosi się do służby czynnej.
Przyczyn tej decyzji nie podano. Ale z przesłuchań było wiadomo,
że były rożne, a to ktoś był synem policjanta, nauczyciela,
obszarnika i tym podobne. Ja miałem dwa powody: dlaczego jeden
stryjek wrócił z Armii Andersa dopiero w 1947 roku, a drugi i ten
chyba zaważył, że byłem wywieziony na Syberię. O to właśnie
najczęściej pytali, dlaczego nas wywieziono, a że NKWD decydowało
o wywózkach, toteż obecne teraz na przesłuchaniach NKWD uznało,
że na pewno pochodzę z rodziny niepewnej politycznie. Świadczy o
tym to, że skierowano nas do jednostki „Batalion roboczy".
Niedługo
pracowałem fizycznie, gdyż miałem średnie wykształcenie i
dostałem funkcję kwatermistrza kompanii. Zajmowałem się
wszystkimi sprawami związanymi z zaopatrzeniem kompanii w żywność
i inne rzeczy.
Zadaniem
kompanii (batalionu) były prace remontowo - budowlane na obiektach
wojskowych w różnych miejscowościach Polski. W ciągu służby w
batalionie byłem w pięciu miejscowościach.
Po
powrocie z wojska pracowałem początkowo w spółdzielczości
„Samopomoc chłopska", GS i PZGS, a następnie w administracji
państwowej. Rozpoczynałem w Gromadzkiej Radzie Narodowej w
Bożnowie, później w Powiatowej Radzie Narodowej w Żaganiu,
następnie w Wojewódzkiej Radzie Narodowej (Urzędzie Wojewódzkim)
w Zielonej Górze, a skończyłem pracę w Urzędzie Wojewódzkim w
Gorzowie Wielkopolskim. Był to 29 luty 2003 r.
W
1957 r. zmarła moja mama
W
1964 r. zawarłem związek małżeński
W
1965 r. urodził mi się syn
W
1970 r. zmarł mój tata
Mirosław
Siejka
-18-
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz