sobota, 10 lutego 2018

Wspomnienia Sybiraka Mirosława Siejki z Gorzowa

Na zesłaniu spędziłem 6 lat. Byłem wtedy jeszcze chłopcem, ale wiele pamiętam z tego okresu. Warunki, w jakich przyszło mi żyć, mojej rodzinie i wielu innym Polakom, codzienna walka o przetrwanie i niepewność jutra głęboko utkwiły w mojej pamięci i w wielkim stopniu zaważyły na całym moim życiu. Nie byłem tam z własnej woli. Czym, jako dziecko, zawiniłem, żeby cierpieć niedolę i
poniewierkę? Piekła, jakie tam przeżyliśmy nie da się wiernie odtworzyć.

Przelanie tych wspomnień na papier nie było tylko moją wewnętrzną potrzebą. Było to także obowiązkiem wobec tych, którzy zmarli z głodu, chłodu, chorób, pozostali na zawsze w bezkresnym obszarze tajgi tj. dziko rosnących drzew, krzewów oraz bagien, wśród tumanów różnego rodzaju owadów, robactwa, komarów, muszek latem oraz ostrych mrozów dochodzących do -50 stopni zimą i więcej. Gdzie lata były bez nocy, a zimy prawie bez dnia. Pierwszy śnieg spadał tam w pierwszych dniach września, a topniał dopiero w maju.



PODOLE

Urodziłem się 3 stycznia 1932 roku w miejscowości Dragany koło Lublina. Ojciec posiadał małe gospodarstwo rolne. W 1938 roku ojciec wraz z dwoma braćmi z rodzinami i kilkunastoma sąsiadami sprzedali posiadane nieruchomości (ziemię i zabudowania) i osiedlili się na wschodnich terenach Polski (Podolu) na kupionej ziemi z parcelacji majątków ziemskich.
Była to miejscowość w województwie tarnopolskim gm. Nowe Sioło, kolonia Suchowce. Do wybuchu wojny zdołano większość budynków pobudować i zagospodarować kupioną ziemię. Miałem jeszcze siostrę starszą o niecałe dwa lata.
W 1939 roku ukończyłem pierwszą klasę i rozpocząłem jeszcze chodzić do drugiej klasy. Siostra również chodziła do szkoły o klasę wyżej. Do szkoły wraz z innymi dziećmi dowozili nas rodzice, około 6 km, gdyż szkoła była w Nowym Siole. Zdarzało się też często chodzić na piechotę. Poza szkołą zajęciem naszym była też lżejsza praca w gospodarstwie,
-2-



najczęściej było to pilnowanie krówek na pastwiskach, polach po zbiorach zbóż gdzie odrastała młoda trawa i koniczynka.
W 1939 roku było piękne upalne lato, a pamiętam to też dlatego, że osiedliliśmy się w szczerym polu, gdzie nie było drzew, a te posadzone przez nas drzewka były jeszcze małe, toteż słońce bardzo dokuczało, przyjemne były za to wieczory, długo było ciepło, co dla nas dzieci było uciechą, że mogliśmy długo beztrosko biegać i bawić się .
Często pamiętam biegaliśmy w pole skąd widać było światła na granicy ze Związkiem Radzieckim. Ciekawi byliśmy, jacy są tam ludzie, co robią, jak żyją, czy tak jak my? Nie pomyśleliśmy nawet na chwilę, że niedługo my tam będziemy i o wszystkim się dowiemy
O wojnie mówiono już parę lat, pamiętam jeszcze pod Lublinem jak mieszkaliśmy, to starsi mówili o kopaniu w ziemi schronów, robieniu zapasów żywności, i nie mylili się.
Zbliżał się koniec sierpnia, dni mijały podobne, jeden do drugiego, ponieważ odbiorników radiowych było bardzo mało toteż ludzie gromadzili się przy tych odbiornikach łapiąc każdą wiadomość. A ze względu na to, że mieszkaliśmy z dala od większych miejscowości, toteż nie bardzo wiedziano, co się w najbliższych dniach wydarzy.



WOJNA - NAPAŚĆ NIEMIEC NA

POLSKĘ

Nadszedł dzień l września 1939 roku, była to prawdopodobnie niedziela, dzień podobny do innych, bezchmurne niebo, świeciło słońce, nagle po wsi rozchodziły się wieści, że radio zaczęło nadawać dziwne komunikaty „uwaga, uwaga, nadchodzi koma 24". Na niebie pojawiły się samoloty, na dużych wysokościach, choć dotychczas nie było tu żadnych przelotów samolotów. Na tle błękitnego nieba rozpoznano, że są to samoloty nie Polskie, gdyż miały czarne krzyże, co od czasu do czasu można było zauważyć.
Po niedługim czasie samoloty skierowały się na zachód i odleciały. Po wsi rozeszła się wiadomość, że Niemcy rano napadli na Polskę i zaczęła się wojna. Wszystkich mieszkańców obleciał strach, że wkrótce będą tu Niemcy, lecz nic się takiego nie stało. Niemcy na tereny przygraniczne ze Związkiem Radzieckim nie wkroczyli, dlatego, że wiedzieli, co w najbliższym czasie się wydarzy.
Po l września poszliśmy do szkoły, ja do drugiej klasy, a siostra do trzeciej. O wojnie niewiele wiedzieliśmy, gdyż radio milczało, tylko pocztą pantoflową dowiadywaliśmy się
-3-



o różnych punktach oporu, o obronie Warszawy, Poczty Gdańskiej, Helu. W sklepach zaczęło brakować towarów, ponieważ wszystko masowo wykupywano.

NAPAŚĆ ZWIĄZKU RADZIECKIEGO

          



I tak nadszedł dzień 17 września 1939 roku. Była również ładna, słoneczna pogoda. Rano pojechaliśmy do szkoły o niczym nie wiedząc, zostaliśmy zaskoczeni wiadomością, że w nocy przez Nowe Sioło przejechały rosyjskie czołgi i pojechały na zachód. Po południu ukazały się kolumny wojsk rosyjskich (poznaliśmy po gwiazdach czerwonych na czapkach szpiczastych)
Jechali konno i na wozach ciągniętych przez konie. Na niebie ukazywały się samoloty. Od razu poznaliśmy, że to nie polskie, a rosyjskie, ponieważ na skrzydłach i ogonie miały czerwone gwiazdy. Ukazanie się wojsk sowieckich było kompletnym zaskoczeniem, gdyż przed l września nic nie mówiono o wojnie ze Związkiem Radzieckim.
Żołnierze rosyjscy chętnie rozmawiali, byli grzeczni, a ponieważ sklepach były pustki to my dzieci podbiegaliśmy do nich i prosiliśmy o artykuły spożywcze, ale oni też nie mieli. Jedyne, co mogliśmy dostać, to pamiętam zapałki (spiczki), no, ale dobre i to było. Tak mijały
dni, tygodnie. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że Lwów został poddany bez walki
j wojskom sowieckim i, że tereny te, co my mieszkamy i za Lwów będą należeć do Związku
Radzieckiego. Po kilku miesiącach władzy sowietów było słychać, że Ukraińcy współpracują z sowietami napadają na Polaków. W związku z tym, my sami Polacy, mieszkający w małym skupisku zaczęliśmy się obawiać, że możemy być napadnięci. I tak żyliśmy w ciągłym strachu, aż do pewnej nocy, kiedy ktoś zastukał do drzwi i okien.



-4-



SYBERIA-WYWÓZKI

Była to noc z 9 na 10 lutego 1940 roku, która jak się później okazało była to noc, po której zmieniło się wszystko w naszym dotychczasowym życiu.
Stukający zażądali otwarcia drzwi, słychać było głosy po ukraińsku i rosyjsku. Po otwarciu drzwi do mieszkania weszło trzech wojskowych Rosjan. Kilka osób po cywilnemu stało na zewnątrz, jak wynikało z ich rozmowy byli to Ukraińcy. Trzej wojskowi to dwóch żołnierzy szeregowych w szpiczastych czapkach z karabinami i założonymi bagnetami, oraz jeden starszyzna z pistoletem u boku. Na ten widok wszyscy domownicy bardzo się wystraszyli, gdyż nikt nie wiedział, w jakim celu przyszli. Nic dotychczas nie było słychać o takich najściach Rosjan z Ukraińcami. W mieszkaniu było nas cztery osoby, ja, siostra i rodzice. Kazano nam się ubierać i po chwili starszyzna (oficer) wyjął z teczki kartkę papieru i odczytał to, co na niej napisano w języku rosyjskim. Ponieważ w szkole już wprowadzono język rosyjski, toteż my z siostrą trochę zrozumieliśmy. Z pisma wynikało między innymi, że cytuję „Rozkazu Wierchownowo Sowieta (Rady Najwyższej) przenosimy was na nowe, choziajstwo (gospodarstwo) „nie podając, dokąd mają nas przenieść, pozostała treść była mało ważna dla nas. Po odczytaniu kazano nam się zbierać. Pozwolono zabrać pościel, rzeczy osobiste (ubranie, płaszcze itp.), oraz trochę żywności. Dano nam na to jedną godzinę.
Była to straszna godzina, gdyż była noc i właściwie nie byliśmy pewni czy to, co piszą jest prawdą i czy przypadkiem nie grozi nam śmierć. Ze strachu to niewiele spakowaliśmy przede wszystkim odzież, pościel trochę żywności (zapasów żywności nie mieliśmy). Następnie kazano nam siadać na sanie, które były powożone przez Ukraińców. Podobnie jak

z nami postąpiono z innymi rodzinami.' Jechaliśmy na wschód w kierunku granicy. Było pewne, że jedziemy do miejscowości Podwołoczyska. Było bardzo zimno, dużo śniegu, drogi były trudno przejezdne. My dzieci byłyśmy okryte pierzynami.
W Podwołoczyskach podwieziono nas na stację kolejową, gdzie stało mnóstwo wagonów towarowych z maleńkimi okratowanymi okienkami. Nas oraz inne rodziny wtłoczono do wagonów, po kilkanaście rodzin do jednego. W wagonie znajdowały się cztery prycze, oraz piecyk żelazny z wyprowadzoną rurą na zewnątrz, oraz trochę węgla. W podłodze pobliżu drzwi była dziura, która służyła do wylewania nieczystości i załatwiania potrzeb fizjologicznych. Było nam ciasno i zimno. Po kilku godzinach załadunku, wśród krzyków i lamentów przerażonych ludzi zaczęto zamykać drzwi wagonów. Byliśmy pilnowani przy załadunku, a następnie konwojowani przez żołnierzy rosyjskich.
-5-



Pociąg ruszył i toczył się na wschód w nieznane. Mijały dnie i noce, mijały tygodnie. Powoli przyzwyczailiśmy się do ciasnoty, turkotu kół wagonów, do załatwiania potrzeb fizjologicznych na oczach wszystkich (później zrobiono zasłonę), do zaduchu i niewygód.
Brakowało praktycznie wszystkiego: mydła, papieru, wody, opału. W nocy spaliśmy leżąc na pryczach ściśnięci całymi rodzinami. Było przynajmniej trochę cieplej. W dzień nie wszyscy mieścili się pośrodku wagonu, więc część musiała siedzieć lub leżeć na pryczach. W czasie podróży pociąg zatrzymywał się w szczerym polu (wówczas załatwialiśmy swoje potrzeby, oraz na stacjach gdzie dawano nam gotowaną wodę-kipiatok do picia, oraz porcję chleba. Zdarzało się czasem, że dawali też wodnistą zupę. Często wykorzystywaliśmy postoje na zaopatrzenie się w opał, oraz zimną wodę (oczywiście nielegalnie). Najczęściej robiły to dzieci, gdyż żołnierze pilnowali bardziej dorosłych, aby się nie oddalali od pociągu.
Po kilku tygodniach jazdy wjechaliśmy w góry, o czym świadczyła jazda w długich tunelach i tak jak przypuszczali starsi były to góry Uralskie. Po przejechaniu gór zaobserwowano, że jedziemy bardziej na północny - wschód, co wskazywało, że czeka nas bardzo zimno na dalekiej północy.
Dotychczas też były duże mrozy, wagony stale oszronione nie odróżniały się od śniegu leżącego na ziemi. W czasie dotychczasowej podróży zdarzało się, że pociąg stawał w polu i sprawdzano czy są martwe ciała, które od razu zakopywano w śniegu.
Jazda na północ trwała kilkanaście dni i nocy. W końcu dojechaliśmy do miejscowości gdzie pociąg stanął, a nam kazano wysiadać. Jak się później okazało była to końcowa stacja kolei szerokotorowej. Po oczekiwaniu na mrozie podstawiono pociąg kolejki wąskotorowej i kazali wsiadać. Większość wagonów była przystosowana do przewozu drewna (platformy), a tylko część wagonów była obita deskami. Dlatego też porozdzielali nas, dorośli na platformy, a dzieci do tych drugich. Jazda w wagonach towarowych była luksusem w porównaniu do jazdy kolejką wąskotorową i jazdy późniejszej.
Po przejechaniu kilkuset kilometrów w pewnej miejscowości pociąg stanął. Kazano wysiadać, była to końcowa stacja kolejki wąskotorowej. Znowu czekanie na mrozie, aż podjechały samochody Ził-5. Pojazdy te nie miały żadnej osłony, a były to skrzynie . Bardzo nas zdziwiło, że paliwem do tych samochodów były kostki drewniane. Ponieważ piecyki znajdowały się w skrzyni to było trochę cieplej od piecyka i od dymu.
Był też problem, bo drogi często były nieprzejezdne. Samochody zakopywały się w śniegu i dorośli musieli odśnieżać drogę, abyśmy mogli przejechać. I tak jechaliśmy bardzo powoli, aż w końcu samochody nie mogły dalej jechać. Kazano nam wysiadać i czekać. W końcu doczekaliśmy się, na teren gdzie oczekiwaliśmy zaczęli podjeżdżać mieszkańcy wiosek saniami ciągniętymi przez jednego konia. Na sanie ładowano nas gęsto, toteż te koniki
-6-



z trudem pokonywały zaśnieżoną drogę. Tu należy dodać, że za Uralem cały czas były gęste lasy „ tajga „. Rzadko napotykano na osady, wioski, a większe miejscowości były w ogóle rzadkością. Drogi przez las nie były odśnieżane, także podróż samochodami, teraz saniami była okropna. Zimno, a i głód dokuczały bardzo toteż wiele osób chorowało. W końcu dojechaliśmy do pewnej osady o nazwie Pasiołok Ozierki leżącą w pobliżu rzeki Ob i koła podbiegunowego..
Koniec podróży powiedziano, wysiadać, tu będziecie mieszkać, pracować i żyć. Ludności cywilnej w ogóle nie było. Została wysiedlona przed naszym przyjazdem. Byli tylko ludzie w mundurach, co jak się później okazało byli z NKWD - Narodny Komisariat Wnutriennych Dzieł (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych). Czyli była to służba bezpieczeństwa. Oni to przyjeżdżających Polaków kierowali do poszczególnych baraków. Były to domy drewniane z wielkich bali uszczelnionych mchem. Do baraku dawano po kilka rodzin, wewnątrz baraku na samym środku stał piec, łóżka zbite z desek . Do jedzenia dawano nam wodnista zupę i kawałki chleba. Były to głównie zupy rybne, zdarzały się też zupy z kaszy jęczmiennej. Do tego sucha bardzo słona ryba, ziemniaków w ogóle nie było, gdyż surowy klimat nie pozwalał na uprawianie ziemniaków, warzyw i zbóż..
Były to tereny pod zarządem „Wostok - Urał - Lag" - Wschodnio Uralskie Łagry. Należeliśmy do grupy „specjalnych przesiedleńców „ —łączyło się to z ograniczeniami swobody, czyli panował zakaz opuszczania miejsca zamieszkania i miejsca pracy. NKWD -ziści powiedzieli nam, że my już stąd nigdy nie wyjedziemy i będziemy tu przebywać i pracować do końca życia. Pokazując dłoń powiedział, że jak mi tu włos urośnie tak wy zobaczycie „Polszu", czyli Polskę. Były to słowa przygnębiające tym bardziej, że nie było żadnej łączności ze światem, mogli z nami zrobić, co chcieli, a i tak nikt by się nie dowiedział. Wokół były tylko same lasy (tajga), a do najbliższych miejscowości dziesiątki kilometrów. Nie było żadnej łączności (telefon, radio), brak też było elektryczności, dróg twardych, tylko drogi leśne bez drogowskazów, co uniemożliwiało poruszanie się po terenie, chociaż i tak obowiązywał zakaz.
Po zwiezieniu wszystkich z odległej stacji i rozlokowaniu w barakach zrobili „sobranie" (zebranie) dorosłych. Wyczytywali każdego pytali o zawód, po czym od razu pisali, do jakiej pracy został przydzielony. Tylko nielicznym udało się załapać na lżejsze prace, czyli straż pożarna, kuchnia itp. Przeważająca większość obecnych na zebraniu mężczyzn i kobiet była przydzielona do drwali (leso zagotowka). Praca ta polegała na ścinaniu drzew piłami ręcznymi i siekierami, oraz obcinaniu gałęzi ze ściętych drzew. Jak się później okazało była to praca bardzo ciężka i wyczerpująca. Na dodatek była wyznaczona norma wycięcia ilości
-7-



drzew. Tylko ten, kto wyrabiał normę był uprawniony do otrzymania racji żywnościowych. Na początku, kiedy jeszcze większość była silna to pomagali słabszym wyrabiać normę.
Z upływem czasu silnych ubywało, gdyż racje żywnościowe były bardzo małe, nisko kaloryczne, praca bardzo ciężka. Należy zaznaczyć, że było bardzo dużo śniegu i trzeba było wpierw odkopać śnieg, aby można było ściąć drzewo. Były też duże mrozy, co również dawało się we znaki. Odzież, jaką otrzymali drwale to watowane kurtki, spodnie, buty, na które były nakładane „łapcie", były to plecionki z łyka drzew w kształcie kaloszy, a żeby nie spadały z nóg to były wplecione w brzegi łapcia długie sznury, którymi okręcano nogi, aż do kolan. Podobne ubranie otrzymywali pozostali członkowie rodziny.
Ciężka praca w lesie doprowadzała do wyczerpania i chorób, a następnie częstych zgonów. Jako, że nie było opieki lekarskiej, a i nikt z nadzoru tym się nie przejmował. Mówili, że jak ktoś „pogibnie", czyli umrze to przywiozą nowych na ich miejsce. Można, więc powiedzieć, że były to praktycznie obozy śmierci. My dzieci chodziliśmy pod przymusem do szkoły Radzieckiej, gdzie nie uczono w języku polskim. Szkoła trwała od września do kwietnia. Pierwszego maja był wielki „prazdnik", czyli święto, a później do pracy do lasu zbierać gałęzie i układać na stosy. Przy okazji przynosiliśmy gałęzie do domu, żeby było, czym palić, zarówno latem jak i zimą. Zimą, gdy brakowało drzewa chodziliśmy do lasu zbierać gałęzie, drobne, grube i na sankach lub ramionach taszczyliśmy je do domu. Mówiąc o sankach to było to własnej roboty coś, co tylko przypominało sanki. Robiliśmy też własnoręcznie narty z kawałków desek. Trzeba było się nieźle napracować nożem, żeby wystrugać podobiznę nart, czy sanek. Robiliśmy jednak je, bo były niezbędne do życia. Sklepów praktycznie nie było, a w jedynym spożywczym i tak były puste półki. Były czasem kanfiety {cukierki}, cukier w kostkach, czasem kilka kirpiczów {kostek chleba}.Mówiąc o szkole to chodziłem w 40 r. do 2-giej klasy. Starano się nas wychować na komunistów, wmawiano nam między innymi jak to w Polsce panowie wykorzystywali robotników i chłopów, a w Związku Radzieckim niema wyzysku wszyscy są równi. Jednak my mimo młodego wieku widzieliśmy tą równość na przykładzie rodziców. Musieli ciężko pracować za marne wyżywienie, kobiety traktowano na równi z mężczyznami i musiały wykonywać te same prace, co mężczyźni.
Latem 40 r. kobiety z lasu skierowano do koszenia kosami traw wzdłuż dróg leśnych, co było też ciężkie, gdyż obowiązywały tu również normy i wiele osób padało z wyczerpania. Tym bardziej było ciężko, ponieważ latem było bardzo dużo różnych owadów, które atakowały ciała ludzkie, a były to komary, meszki, bąki. Pamiętam jak mama szyła sobie i innym zasłony na twarz. W szkole uczono nas też radzieckich piosenek chwalących ustrój, oraz kochanych przez cały naród przywódców, szczególnie Stalina.
-8-



Te piosenki pod przymusem jakoś musieliśmy się uczyć i śpiewać, ale jak kazano nam nauczyć się i śpiewać piosenkę, która obrażała polski naród kilka słów z tej piosenki pamiętam „pomniat psy, atamany, pomniat polskie pany konnej armii naszej kliniki", to w zemście ktoś na przerwie oderwał kawałek portretu Stalina. Nauczycielka pytała, kto to zrobił, a nie uzyskawszy odpowiedzi zawiadomiła organa NKWD. Ci zabrali nas do swojej siedziby i przesłuchiwali strasząc w różny sposób. Po kilku dniach w końcu nas wypuszczono.
Nadszedł rok 1941, była bardzo ostra zima i brakowało jedzenia. Racje żywnościowe były bardzo małe, można powiedzieć, że wręcz głodowe. Dzieci otrzymywały po 200 gr. byle, jakiego chleba, a dorośli w zależności od wyrobionej normy w pracy do 400 gr. W związku z tym ojciec z innymi mężczyznami mimo zakazu spróbowali dotrzeć do wiosek zamieszkałych przez tubylców wymienić odzież, której też nie zbywało na chleb, słoninę, mięso. Jakoś się udawało i tym sposobem przez pewien okres było troszkę lepiej z wyżywieniem. Wyprawy do sąsiednich wiosek były podwójnie niebezpieczne. Mogli zostać złapani przez NKWD, za co groziły surowe kary, jak również lasy były pełne głodnych wilków. Dlatego też będąc w lesie należało mieć przy sobie coś do obrony. Najczęściej był to gruby długi kij. Wilki często podchodziły pod domy i bardzo wyły, przez co niektórzy mówili, że będzie wojna.
Minęła ostra, mroźna zima, nadszedł maj śnieg już zupełnie stopniał. Nie można było się za bardzo cieszyć, gdyż owady nie dawały spokoju.
W domu wieczorem trzeba było palić próchno i robić dym, żeby wypędzić komary i meszki przez otwarte okna. Gorzej było walczyć z pluskwami, gdyż jedynym środkiem zwalczania była nafta. Smarowano szczeliny ścian, łóżek trochę pomagało. I tak było do sierpnia.



WOJNA-NAPAŚĆ NIEMIEC NA ZWIĄZEK RADZIECKI

W miesiącu czerwcu 1941 r. dotarła do nas wiadomość, że Niemcy napadli na Związek Radziecki, czyli zaczęła się wojna. Rosjanie zostali zaskoczeni tym faktem, ponieważ mieli podpisany pakt przyjaźni i nie byli przygotowani do wojny. Niemcy bez większych przeszkód zajmowali coraz to nowe tereny. Po wybuchu wojny w Polaków wstąpił nowy duch i nadzieja na lepsze czasy. Wynikało to między innymi stąd, że Rosjanie zaczęli łagodniej nas traktować. Z frontu dochodziły niedobre wieści dla Rosjan.
-9-



AMNESTIA

Niemcy bardzo szybko szli do przodu, zbliżała się jesień i nic nie wskazywało, że nastąpią radykalne zmiany dla Polaków. Rosjanie trzymali w tajemnicy, aż nagle przyszła upragniona chwila.
Jesienią 1941 r. zwołano zebranie wszystkich Polaków i ogłoszono, że jesteśmy wolni. Decyzją Rady Najwyższej Związku Radzieckiego została ogłoszona amnestia dla wszystkich Polaków deportowanych w głąb Związku Radzieckiego. Jesień 1941 r. była przełomowa dla Polaków.
Wkrótce po ogłoszeniu amnestii na południu Związku Radzieckiego w okolicach Taszkientu utworzono polską armię pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Do tej armii szli ochotnicy- mężczyźni deportowani w głąb Związku Radzieckiego. Wiadomość o powstaniu tej armii rozchodziła się pocztą pantoflową, ale nie do wszystkich zesłańców dotarła, o czym mowa w dalszej części. Z naszej miejscowości poszli ojciec i jego dwóch braci, oraz inni mężczyźni. Pozostali starcy, kobiety, dzieci i młodzież. Dla pozostałych sytuacja materialna stała się bardzo trudna. Nie było zapasów żywności, nie było czym handlować z tubylcami, choć była teraz taka możliwość, gdyż zniesiono zakaz przemieszczania się. Część ludzi udawała się do wiosek chodząc od domu do domu prosząc o jakiekolwiek pożywienie, choć wiadomo było, że oni też są biedni.
Wśród proszących był mój dziadek, który często zabierał mnie ze sobą. Latem zbieraliśmy grzyby, jagody, dziką cebulę, gotowaliśmy lebiodę, pokrzywy, czyli wszystko to, co nadawało się do jedzenia. Znowu zbliżała się surowa zima, a tu zdarzył się cud. Można to tak nazwać. Do naszego pasiołka dotarła wiadomość, że kto chce może jechać na południe, nawet do miejscowości gdzie powstała armia polska. Był tylko problem, czym jechać.
W końcu pod koniec 1941 r., chociaż nie pamiętam jak to się stało, do pasiołka przyjechał ciągnik gąsienicowy. Miał doczepione dwie przyczepy {duże głębokie skrzynie na płozach}. Szybko załadowaliśmy się na te przyczepy tj. ja, siostra, mama, dziadkowie, dwie stryjenki z dziećmi, oraz kilkanaście innych rodzin i wyruszyliśmy w nieznane. Było bardzo zimno, byliśmy otuleni, w co tylko było możliwe {odzież, waciaki, pościel, worki}. Jechaliśmy bardzo powoli, gdyż drogi były zaśnieżone. Kierowca ciągnika miał łopaty i nie raz trzeba było stawać i przekopywać zaspy, żeby dalej można było jechać. Zatrzymywaliśmy się tylko w niektórych wioskach na nocleg, o który trzeba było prosić mieszkańców. Brakowało też, jedzenia, picia. Tu też zdawaliśmy się na łaskę miejscowych, prosząc
-10-



o kawałeczek chleba, czy też innego pokarmu, a najbardziej pragnęliśmy napić się coś gorącego. Powszechnym napojem był kipiatok, czyli kawa zbożowa z gorącą gotowaną wodą, najczęściej bez cukru. Tego ostatniego to nawet miejscowi nie mieli, bo jak wybuchła wojna to zaczął się głód, gdyż wszystkie zapasy musieli obowiązkowo oddawać na potrzeby wojska. Trzeba tu podkreślić, że przejechaliśmy już setki kilometrów i napotykaliśmy wsie, gdzie wokół były niewielkie pola uprawne i łąki. Czyli opuściliśmy tereny gęsto zalesione, gdzie lasy i bardzo ostry klimat, krótkie lato nie pozwalały na uprawę zbóż, ziemniaków itp. Od ojca nie otrzymywaliśmy żadnych wieści, no, bo jak, byliśmy cały czas w drodze. Nie mieliśmy przecież stałego adresu, a i poczta słabo funkcjonowała. Aż w końcu wydarzyło się coś, co mogło wydarzyć się tylko we śnie. Otóż przejeżdżając przez pewną miejscowość i napotkaliśmy mężczyznę zarośniętego, który w czasie naszego postoju podszedł do nas i rozpoznał nas. Był to nasz tato. Oczywiście była wielka radość, ale gdyby nas nie spotkał to losy nasze być może inaczej by się potoczyły. Zamiarem naszym przecież było dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej i następnie pociągami jechać na południe do miejscowości gdzie tworzyła się Armia Polska. Tato opowiadał, że wraca, dlatego, że nie dostał się do Armii. Jego dwóch braci dostało się, a jemu i wielu innym kazali czekać na następny nabór. Aby przeżyć musieli gdzieś pracować i tak pracę rozpoczęli w kołchozie, gdzie uprawiano bawełnę. Będąc tam tata widział, że warunki były bardzo ciężkie. Gorący klimat, głód sprzyjał powstawaniu wielu chorób i bardzo wielu ludzi umierało. Oprócz mężczyzn najechało się też dużo ludności polskiej, całymi rodzinami z różnych stron Związku Radzieckiego. My też chcieliśmy tam dojechać i być może gdyby nie spotkanie z tatą też byśmy tam dotarli. Jednak tata nam wręcz odradzał dalszej jazdy. W dodatku nieoczekiwanie zepsuł się ciągnik i kierowca powiedział, że dalej nie jedzie. Kazał zabierać rzeczy i iść do wioski, którą było widać. Tak też zrobiliśmy.
Wioska, do której dotarliśmy nazywała się Czekunowa. Stamtąd było widać w dali gęstą zabudowę, było to miasto. Od miejscowej ludności dowiedzieliśmy się, że jest to miasto powiatowe o nazwie Turinsk. Mimo, że była to w dalszym ciągu Syberia i zimny klimat, to już były jednak pola uprawne, mniej lasów i owadów. Była w Turinsku stacja kolejowa, z której można było jechać na południe. Ale my od razu nie ruszyliśmy do tego miasta, ale poprosiliśmy władze kołchozu, żeby nas przenocowały. Władza udostępniła nam pomieszczenia straży pożarnej, gdzie na jednej sali wszyscy musieliśmy się pomieścić. Był tam piecyk żelazny, tak że szło wytrzymać. Tato pewny, że nas przekonał, żeby dalej nie jechać zaczął się rozglądać za pracą. Wioska Czekunowa leżała nad szeroką rzeką, coś jak Odra, o nazwie Tura. Rzeka ta była obecnie zamarznięta. Pracowali tam robotnicy (więźniowie), którzy robili tratwy.
-11-



Tato udał się do nich, a oni skierowali go do naczalstwa (kierownictwa), którego siedziba była w mieście. Oczywiście chętnie rozmawiali z tata, bo były im potrzebne ręce do pracy. Nawet zaoferowali budynek (barak) do zamieszkania na drugim brzegu rzeki niedaleko Czekunowej. W tym baraku mogło się pomieścić kilka rodzin. W baraku zamieszkaliśmy my, dwie stryjenki z dziećmi i jeszcze dwie rodziny. Kilka rodzin jednak udało się pociągiem z Turińska na południe.
Przedsiębiorstwo, które zatrudniło ojca zajmowało się transportem drewna. Latem drogą wodną Turą do zakładów przetwórczych kilkaset kilometrów na południe od Turińska. Przedsiębiorstwo do robót zatrudniało więźniów z łagrów, którzy nie byli groźni dla otoczenia. Również z nimi pracowali inni mężczyźni nie więźniowie, przeważnie Niemcy wysiedleni z nad Wołgi.
Zimą na rzece budowano tratwy, układano długie sosny kilka poziomów, które po bokach wiązano drutem. Tratwy te były później łączone ze sobą w liczbie kilkudziesięciu. Z chwilą, kiedy lody stopniały takie zespoły tratew były ciągnięte przez barki do w/w zakładów. Na tych tratwach pływał tata. Kobiety pracowały również w tym przedsiębiorstwie, a także razem z młodzieżą i dziećmi w kołchozie, gdzie zajmowały się krowami, oraz w magazynach przy czyszczeniu zboża. Ja i siostra, oraz inne dzieci polskie chodziliśmy do szkoły Radzieckiej. W miesiącach letnich od maja do sierpnia pracowaliśmy również w kołchozie wykonując różne prace w polu i na łąkach przy sianokosach. Należy zaznaczyć, że z żywnością było coraz gorzej. Kołchozy miały ustalony plan oddawania płodów i żywca dla państwa, dlatego też mało zostawało dla pracowników. Kołchozy za pracę płaciły w naturze, branie małych ilości np. zboża, ziemniaków do kieszeni było karane. Za to mama dostała się do więzienia. Ale trudno było żyć bez jedzenia, najgorzej było zimą, nieco lepiej było latem. Pamiętam jak wiosną chodziliśmy po polach i zbieraliśmy przemarznięte ziemniaki. Piekliśmy z nich, dodając trochę mąki lepioszki {placki}. Z łąk zbieraliśmy też dziką cebulę {szczypior okrągły}. Udało się nieraz złowić ryby, lub podkraść rybakom z sieci. Ponadto zbieraliśmy lebiodę, pokrzywy i inne rośliny jadalne. Trochę też nas ratowała pomoc, jaką otrzymywaliśmy czasem z zagranicy po zawarciu układu i wspólnego frontu przeciw koalicji hitlerowskiej.
W 1942 r. dotarła do nas wiadomość, że armia polska gen. Andersa została przetransportowana poza granicę Związku Radzieckiego, na bliski wschód. Wraz z armią wyjechała też ludność cywilna. Było nam bardzo smutno, że my też się tam nie znaleźliśmy.
W 1943 r. powołano wszystkich mężczyzn Polaków do wojska polskiego. Była to l Armia Kościuszkowska. Tak, więc zostaliśmy sami. Wówczas przygarnęła nas rodzina ze strony taty. Jak tata pracował to trochę zarabiał i było nam lepiej.
-12-



Nawet kiedyś w mieście kupił mi narty, walonki {buty filcowe}, ubrania. Tak że, nie musiałam chodzić w waciakach i łapciach. W niedługim czasie po wyjeździe taty zachorowali na gruźlicę dziadkowie. Odwiedzaliśmy ich razem z siostrą, ale niestety ona też zachorowała na tą straszną chorobę. Po pewnym czasie zmarli dziadkowie, a później zmarła również siostra. Dla mnie było to ciężkie przeżycie. Tata przysyłał czasem listy, więc cieszyliśmy się, że żyje szczególnie jak bitwę pod Lenino przeżył.
W Czekunowie ukończyłem 3-cią klasę i w 1944 r. jesienią zacząłem chodzić do czwartej klasy. Wioska Czekunowa była zbudowana nad rzeką, gdzie był bardzo wysoki brzeg. Po drugiej stronie brzeg był niski i na wiosnę rzeka rozlewała się bardzo szeroko. W zimie była cała pokryta lodem i śniegiem. Była to frajda dla nas chłopców. Zjeżdżaliśmy do rzeki na nartach. Nieraz zdarzały się wywrotki i wracałem do domu potłuczony, za co obrywałem. Gdy były duże mrozy -30, -40 stopni to rodzice nas nie wypuszczali na powietrze, co było torturą dla nas. Zawsze też nakazywali, aby uważać na przeręble porobione w lodzie. Było ich bardzo dużo, ponieważ wodę do użytku domowego (picia, gotowania, mycia, itd.) pobierano z rzeki. Sam nieraz musiałem się nadźwigać by przynieść w wiadrze wody. Przeręble bardzo szybko zamarzały i były zasypywane śniegiem, co było bardzo niebezpieczne. Należało wpierw odszukać kijem i siekierą przebić lód. Raz zdarzył mi się niebezpieczny przypadek, który pamiętam do dziś. Rano idąc po wodę zabrałem wiadro i siekierę, a zapomniałem kija. Śnieg zasypał równo przerębel, którego nie było widać. Ja sądząc, że jest gruby lód uderzyłem mocno siekierą, która wpadła do wody, a ja niemal za nią. W domu oczywiście trochę pokrzyczano, bo wróciłem bez siekiery.
Ja też byłem ciężko chory na zapalenie płuc. Wypisano mnie nawet ze szpitala w Turinsku, ponieważ nie rokowałem nadziei na życie. Tylko chyba dzięki Bogu wyzdrowiałem.
Kiedy ojca zabrali do wojska to Przedsiębiorstwo, w którym ojciec pracował kazało nam opuścić barak, tak więc zostaliśmy bez dachu nad głową. Ostatecznie pomogły nam władze Kołchozu, w którym pracowali Polacy i przydzielili nas do rodzin Kołchoźników, mimo, że oni nie mieli dużych domów. Domy były budowane z bali sosnowych od l do 3 izb ( pokoi). Przeważnie był jeden piec, który służył do pieczenia chleba i innych wypieków, a przede wszystkim do gotowania posiłków w garnkach ( czygunkach) żeliwnych. Piece służyły też do ogrzewania mieszkania, oraz jako miejsce, gdzie spały całe rodziny. Były one odpowiedniej wielkości specjalnie rozbudowane. Nazywano to pałać. Spanie na łóżku w zimie było niemożliwe z uwagi na zimno, gdyż piec nie dawał odpowiedniej temperatury po zaprzestaniu palenia w nocy.
-13-



Na przełomie lat 1942/1943, gdy toczyły się walki o Stalingrad i inne miasta panował okropny głód. Niemcy zajęli większość najlepszych ziem uprawnych. A tu trzeba było wyżywić całą armię i ludność w miastach nie zajętych przez Niemców. Ponadto większość fabryk zbrojeniowych wywieziono na wschód za Ural, gdzie pracowała masa ludzi i ich też trzeba było wyżywić.Także nam pracującym bezpośrednio w rolnictwie niewiele zostawało. W związku z tym ludzie byli bardzo osłabieni i mało odporni na choroby (tyfus, gruźlica, zapalenie płuc). Wielu z nich nie miało szans na leczenie i umierało.



SYBERIO - ŻEGNAJ

Zbliżał się koniec roku 1944 i wiadomo było, że Niemcy ponoszą klęskę na frontach. Coraz to nowe tereny Związku Radzieckiego są wyzwalane, w związku, z czym powiadomiono nas, że zostaniemy przesiedleni w na tereny gdzie panuje łagodny klimat. Na dworcu w Turinsku załadowano nas do wagonów osobowych i ruszyliśmy w kolejną wyprawę w nieznane. Dojechaliśmy do miasta wojewódzkiego o nazwie Świerdłowsk (obecnie Jekatierinburg), wyładowano nas na peronie i kazano czekać. Po kilku dniach, gdy zwieźli już dużo Polaków załadowali nas do wagonów towarowych. W każdym był jeden człowiek z NKWD. Trochę zaprzyjaźniliśmy się z nim i co nieco zdradził nam gdzie nas wiozą. Jechaliśmy powoli, bo pierwszeństwo miały pociągi jadące na front z wojskiem i sprzętem wojskowym. Ważne jednak, że jechaliśmy na zachód, czyli bliżej Polski.
Kiedy przejechaliśmy góry Ural i Wołgę to zobaczyliśmy okropne zniszczenia wojenne. Nic jeszcze nie usuwano, stały czołgi, armaty i inny sprzęt wojskowy, popalone słupy telegraficzne poprzewracane przy torach. Miasta zniszczone, tylko gruzowiska sterczały. Nie pamiętam jak długo jechaliśmy, ale był już styczeń 1945 r. jak dojechaliśmy do miasta Mielitopol leżącego na południowym wschodzie Ukrainy. Stamtąd samochodami przewieziono nas do sowchozu „Krasnyj Partizant" i po kilku dniach porozwożono nas do po Oddzieleniach. Sowchoz to Kombinat, a oddzielenie to PGR. Zakwaterowano nas do rodzin sowchoźników bez ich zgody. Warunki były typowo wiejskie. Były to małe domki najczęściej z jedną izbą woda w studni, we na zewnątrz. Wszystkich starszych, młodzież i dzieci przydzielono do pracy. Szkoły tam nie było.W zimie praca w oborach, magazynach zbożowych przy młóceniu pszenicy, która pozostała po Niemcach w bardzo dużych ilościach w stertach. Latem praca głównie w polu przy powożeniu. Jak były sianokosy to kobiety
-14-



(mężczyzn nie było) nakładały skoszoną trawę na wozy, a my chłopcy mieliśmy je dowieźć do miejsca składowania w silosach. Znajdowały się one od kilku do kilkunastu kilometrów od pola . Powożenie nie było takie proste, gdyż koni było bardzo mało, więc najczęściej dostawaliśmy krowy sowchoźników. A trzeba tu zaznaczyć, że sowchoźnicy posiadający krowę musieli odstawić jeszcze mleko i masło. Dobrze było jak się trafiło na krowy, które już ciągnęły wóz. Bo z tymi, co pierwszy raz zakładano do wozu trudno było ujechać.
Po zakończeniu wojny Rosjanie z podbitej Europy grabili wszystko, a w tym bydło, konie i tym obdzielali sowchozy i kołchozy. Tym sposobem otrzymaliśmy sporo koni, bydła no i bawoły, które na pewno pochodziły z Węgier. Także od tej pory jako siły pociągowej do wozów używano konie i bawoły. Z tymi drugimi też nieraz był kłopot, gdyż nas małych chłopców nie chciały słuchać. Nieraz zjechały z drogi widząc w polu zieloną trawę i dopiero jak sobie pojadły można było je zawrócić na drogę (językiem porozumiewawczym były hasła: hej -jazda na wprost, cob - w lewo, cebe - w prawo).
Ciekawostką też było, że oprócz legalnych przydziałów bydła, koni, i bawołów to od osób pędzących powyższe stada można było kupić przeważnie za alkohol (samogon) np. konie dużo lepsze od tych z przydziału. Transakcje te były bardzo często przeprowadzane.
Kiedy stado koni w naszym oddziale poważnie się powiększyło to pracowaliśmy już przeważnie na koniach. Latem, kiedy były zbiory pszenicy, bo głównie ją uprawiano to od kombajnów woziliśmy zboże i wysypywaliśmy na pryzmy. Po prostu zdjęto ściernisko i wyrzucono na boki. Po środku była goła ziemia, na którą wysypywano ziarno. Początkowo było łatwo, bo wjechało się na plac przeznaczony na zboże i wysypywało się podnosząc boczne zasuwy w wozach, a tylko resztki zboża zrzucało się łopatami. Gorzej było, gdy plac zapełnił się zbożem i nie można było tam wjechać wozem. Wtedy trzeba było łopatami przerzucać zboże na pryzmy, które stawały się coraz wyższe. Była to już ciężka praca, a nikt nie pytał ile masz lat i czy możesz to wykonywać. Ciągle tylko popędzali nas, gdyż trzeba było szybko wracać na pole, bo kombajny wciąż pracowały.
Trzeba tu podkreślić duże marnotrawstwo, gdyż zboże było sypane na gołą ziemię, a później pryzmy nie były przykrywane i padające deszcze robiły swoje. Stopniowo zboże to wywożono gdzieś samochodami, ale trwało to bardzo długo i sporo zepsuło się. Jedną z zasad komunizmu było, co państwowe niech zgnije, ale nie bierz. Nie pozwalano wybierać resztek zboża częściowo zepsutego już, a nawet nie wolno było zbierać kłosów zbożowych pozostawionych przez kombajny na polach. Za pracę płacili w płodach, ale bardzo mało, często nie starczało i chodziliśmy głodni. Zachodziła, więc konieczność nielegalnego brania. Przeważnie była to pszenica, bo jej było najwięcej. Było to jednak niebezpieczne, gdyż po złapaniu ostro karali. Toteż wymyślano różne sposoby, aby uniknąć kary. Na przykład my
-15-



chłopcy wożący zboże mieliśmy przygotowane woreczki, które po drodze napełnialiśmy zbożem i ukrywaliśmy w przydrożnych krzakach i zaroślach. Wieczorem zaś chodziliśmy i zbieraliśmy je zanosząc do domu. Tu też musieliśmy uważać na polowych {strażników}. W oddziale był młyn, ale można było zmielić zboże otrzymane legalnie za pracę. Dlatego też wymyślono, co zrobić ze zbożem nielegalnie zdobytym. Otóż kombajny posiadały ciężarki w kształcie, koła, które zdobywano z uszkodzonych maszyn. Z dwóch kół robiło się taki młynek {żarno}. Trzeba było się porządnie nakręcić, żeby wyszła kasza, a jeszcze dłużej trwało zrobienie mąki krupczatki. Nie było jednak innego wyjścia, trzeba było ciężko pracować i kombinować żeby jakoś przeżyć. Przed zakończeniem wojny wróciła z więzienia mama, z którą zamieszkałem.



KONIEC WOJNY

Mimo zakończenia wojny 9 maja 1945r. to my całe lato pracowaliśmy i nic nie wskazywało, że szybko wrócimy do Polski. Nie było odbiorników radiowych, żadnej prasy, po prostu byliśmy odcięci od świata. Jedyną pociechą, że może wnet wyjedziemy były rozmowy w kombinacie. Indywidualnie nas tam przesłuchiwano i namawiano, żeby zostać. Podsuwano do podpisania pisma. Wystarczyło, że ktoś podpisał i już nie mógł później wyjechać do Polski. W takiej niepewności trzymali nas do marca 1946 r.
Jesienią 1945 roku musieliśmy jeszcze ciężko pracować przy orce ziemi pod uprawy zbóż. Ciągników było mało, toteż główną siłą pociągową były konie. Pamiętam dostałem cztery konie i pług wieloskibowy. Wyznaczono pole, które trzeba było zaorać i dzienną normę. Była to ciężka praca, gdyż trzeba było się nachodzić, a i konie widząc trzynastoletniego chłopca, który je popędza nie bardzo się słuchały. Często się popasały jak spotkały trawę na szlaku którędy szła orka i trudno było je oderwać mimo bicia batem (długi kij, a do końca przywiązany sznurek, pasek, a nieraz i przewód telefoniczny). I tak pracowałem do późnej jesieni, czyli do początków grudnia. Co prawda było już więcej opadów, czasem przymrozki, zima też była łagodna, dużo lżejsza niż te wcześniejsze na Syberii. Pod tym względem było znacznie lżej.
Mnie nieoczekiwanie w m-cu grudniu wezwał naczelnik oddzielenia i powiedział, że będę pracował dla niego. Miałem powozić jego pojazdem (na dwóch kółkach ciągniętego przez konia). Sam koń był kupiony za samogon, więc był bardzo dobry. Ucieszyłem się z tego, gdyż inaczej czekałaby mnie dużo cięższa praca w oborach polegająca na karmieniu
-16-



zwierząt, wywożeniu obornika itp., Ale pomyślałem też, że może chcieć mnie zatrzymać i nie wyjadę do Polski. Nie powiem, nie był złym człowiekiem, wrócił z frontu przed zakończeniem wojny, gdzie był poważnie ranny. Odkąd zacząłem tam pracować byłem dobrze traktowany przez miejscowych pracowników. Nie była to ciężka praca, ale często nocą wracaliśmy z narad w kombinacie, ale jakoś w końcu przyzwyczaiłem się. Pozwalał mi nieraz przejechać się samemu, oczywiście jak go poprosiłem. Raz pamiętam pozwolił mi wziąć biedkę (tak nazywał się ten pojazd), jak mu powiedziałem, że chcę zawieźć zboże do młyna. Nawet nie pytał, co to za zboże. A było to otrzymane za pracę legalnie, jak i zbierane latem w woreczkach. W młynie widząc biedkę naczelnika nie pytano skąd mam tyle zboża, chociaż było to zawsze sprawdzane.



KONIEC ZESŁANIA WITAJ POLSKO

I tak zima mijała, aż wreszcie w marcu wezwano nas do kombinatu. Mówiąc nas mam na myśli całe polskie rodziny. Mówiono o różnych sprawach, pytano jak się nam żyje, pracuje. Po dyskusji podaną nam miłą wiadomość, na którą czekaliśmy około roku, czyli od zakończenia wojny, że wkrótce opuścimy ich i wyjedziemy w Polszu (do Polski). Ucieszyło to nas, chociaż nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy to nastąpi. Ale była już iskierka nadziei, że to już wkrótce.
Nie minął nawet miesiąc, a przyjechały samochody i załadowano nas do nich. Przewiozły nas na stację kolejową, gdzie wsiedliśmy do wagonów towarowych. Ruszyliśmy w podróż, tak do końca nie wiedząc, co nas tam czeka.
Dojechaliśmy w końcu, było to Opole. Tam przesiedliśmy się do polskich wagonów i ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy do Wrocławia, dzielnica Psie Pole. Ponieważ było tam dużo rosyjskiego wojska, a w nocy ciągłe strzelaniny nie chcieliśmy wysiadać i tam osiedlać się. Pojechaliśmy, więc dalej do Nowogrodu Bobrzańskiego, gdzie również nie wysiedliśmy.
Następnym miejscem gdzie nas zawieziono był Żagań, aż w końcu trafiliśmy do miejscowości Wymiarki w powiecie Żagańskim. W 1947 roku wrócił tata (odnalazł nas) i po niedługim czasie przenieśliśmy się do Bożnowa koło Żagania. Ojciec objął gospodarstwo rolne. Ja w Wymiarkach i Żaganiu chodziłem do szkoły. Początkowo były to klasy o przyśpieszonym roku szkolnym. Dopiero od siódmej klasy chodziłem normalnie cały rok szkolny.
W 1952 roku w Żaganiu ukończyłem liceum ogólnokształcące. W tym samym roku jesienią dostałem się do Oficerskiej Szkoły Wojsk Lotniczych w Zamościu. W tym czasie
- 17-



dowódcami jednostek wojskowych jak i Szkół Oficerskich byli Radzieccy dowódcy i NKWD. Prześwietlano każdego podchorążego. Po kilku takich rozmowach, po pięciu miesiącach pobytu w tej szkole przyszedł rozkaz podpisany przez radzieckiego Polaka Pokossowskiego mówiący, iż kilkunastu podchorążych przenosi się do służby czynnej. Przyczyn tej decyzji nie podano. Ale z przesłuchań było wiadomo, że były rożne, a to ktoś był synem policjanta, nauczyciela, obszarnika i tym podobne. Ja miałem dwa powody: dlaczego jeden stryjek wrócił z Armii Andersa dopiero w 1947 roku, a drugi i ten chyba zaważył, że byłem wywieziony na Syberię. O to właśnie najczęściej pytali, dlaczego nas wywieziono, a że NKWD decydowało o wywózkach, toteż obecne teraz na przesłuchaniach NKWD uznało, że na pewno pochodzę z rodziny niepewnej politycznie. Świadczy o tym to, że skierowano nas do jednostki „Batalion roboczy".
Niedługo pracowałem fizycznie, gdyż miałem średnie wykształcenie i dostałem funkcję kwatermistrza kompanii. Zajmowałem się wszystkimi sprawami związanymi z zaopatrzeniem kompanii w żywność i inne rzeczy. Zadaniem kompanii (batalionu) były prace remontowo - budowlane na obiektach wojskowych w różnych miejscowościach Polski. W ciągu służby w batalionie byłem w pięciu miejscowościach.
Po powrocie z wojska pracowałem początkowo w spółdzielczości „Samopomoc chłopska", GS i PZGS, a następnie w administracji państwowej. Rozpoczynałem w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Bożnowie, później w Powiatowej Radzie Narodowej w Żaganiu, następnie w Wojewódzkiej Radzie Narodowej (Urzędzie Wojewódzkim) w Zielonej Górze, a skończyłem pracę w Urzędzie Wojewódzkim w Gorzowie Wielkopolskim. Był to 29 luty 2003 r.
W 1957 r. zmarła moja mama
W 1964 r. zawarłem związek małżeński
W 1965 r. urodził mi się syn
W 1970 r. zmarł mój tata
Mirosław Siejka
-18-




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz