Prace zalesieniowe w Nadleśnictwie Ruszów |
Przekazał: Władysław Sikora
Wspomnienia
Do
Ruszowa dojechaliśmy późnym wieczorem. Pamiętam ten tonący w
ciemnościach dworzec ruszowski i jedyną latarnię w rękach
dyżurnego ruchu oraz stojącego na peronie ojca – wtedy
uwierzyłem, że to koniec podróży. Musieliśmy pokonać jeszcze
ponad kilometr drogi, aby dotrzeć na ulicę Harcerską, gdzie
mieszkał nasz ojciec. Pamiętam tę ścieżkę wśród gruzów, tę
widoczną w świetle księżyca zwisającą rynnę, która dzwoniła przeraźliwie, jakby na żałobę tego, co się tutaj stało, a może
i ludzi, którzy tu zginęli. Pamiętam tę mroźną gwieździstą
noc, pamiętam również kiedy weszliśmy do izby ogrzanego domu przy
ul. Harcerskiej nr 3. Obudziłem się następnego dnia w godzinach
południowych. Wyjrzałem przez okno i z zachwytem spojrzałem na
ośnieżone pola i las okryty srebrzysto-białym puchem. Ten las, to
fragment Puszczy Zgorzeleckiej, z którą miałem się związać na
wiele lat.
Ruszów1
- duża wieś o zabudowie miejskiej z szerokimi ulicami i - w
przeszłości - z bogatą infrastrukturą. Spora ilość budynków
była zburzonych, a na wielu widoczne były uszkodzenia z okresu
działań wojennych. Wszystko to sprawiało przygnębiające
wrażenie. Miejscowość, w której przed wojną mieszkało około
dwóch tysięcy mieszkańców 2,
a teraz było ich może dwieście. Największe zniszczenia widoczne
były w okolicach stacji kolejowej przy ulicy Dworcowej, gdzie były
ruiny chyba dwóch hoteli. W jednym z nich znajdował się fortepian
mocno zdewastowany, ale nadający się do naprawy. Kto wtedy
interesował się fortepianem – na pewno nie kilkunastoletni
chłopcy. Na styku obecnej ulicy II Armii Wojska Polskiego i
Dworcowej sterczały fragmenty dużego domu handlowego, a dalej
resztki teatru i kina. Na styku ulicy II Armii Wojska Polskiego i
ulicy Zgorzeleckiej była stacja benzynowa3,
zaś w parku przy ul. Żagańskiej były reszki pięknego pałacyku.
Za torami kolejowymi były kiedyś dwa zakłady - szkła i
włókienniczy. W tym ostatnim stały jeszcze maszyny tkackie, które
zostały pewnego dnia wywiezione przez żołnierzy radzieckich. Hale
tych zakładów były mocno uszkodzone lub całkiem zniszczone.
W
blokach przy ul. Żagańskiej stacjonowały wojska radzieckie, a w
bloku przy ul. Bolesławieckiej mieszkał tylko jeden Niemiec o
nazwisku Ebersbach. Pamiętam to nazwisko, bo mój ojciec obronił
go, kiedy jeden z leśników chciał go zastrzelić. Ten osobnik
groził później ojcu, że go zastrzeli za to, że broni szwaba.
Ojciec nie dał się zastraszyć utrzymując, że nie wolno zabijać
bezbronnego i nikomu niezagrażającego człowieka. Byłem świadkiem
tych awantur i wywarło to na mnie bardzo przykre wrażenie. Kiedy
Ebersbach został wysiedlony w przeciągu kilku dni blok został
całkowicie zdewastowany. Na strychu odkryto jeden pokój wypełniony
cennymi meblami i kto wie czym jeszcze? Ja znalazłem tam tylko jedną
żarówkę, której szabrownicy nie wykręcili. Niedaleko od Ruszowa
było kilka osiedli, po których dzisiaj nie ma śladu. Na wschód od
Ruszowa pośród lasu istniały zabudowania kilku gospodarstw, a
wioska ta nazywała się Hinterwasser, a po wojnie Zawoda. Taką
nazwę nosiło też leśnictwo, którym zarządzał ojczulek. Kilka
kilometrów od Kościelnej Wsi istniała miejscowość Neuhaus –
późniejszy Nowosiółek. Jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych
można było natrafić w lesie na fragmenty zabudowań tej wioski.
Również, do dziś istniejąca, wieś Polana nie była zasiedlona.
W
Ruszowie był już sklep spółdzielczy, w którym przez dłuższy
czas królowały jakiś dziwny tłuszcz i trochę soli. Tuż obok na
początku ul. II Armii WP funkcjonował sklep prywatny pana Barana,
który był nieźle zaopatrzony. Już wtedy było widać, że
prywatna forma własności przerasta spółdzielczą, czy inaczej
biorąc, uspołecznioną. Po drugiej stronie ulicy mieszkała pani
Horodyska, u której zamawiało się mięso i wyroby wędliniarskie
dostarczane wieczorem do domu. Istniał też handel obnośny. Przy
ulicy Sobieskiego, nie daleko obecnego sklepu mięsnego, była
piekarnia prowadzona przez łodzianina pana Łepkowskiego. Działała
też poczta z naczelnikiem panem Tuszem. Organizowano też szkołę.
W najlepsze funkcjonowało Nadleśnictwo, którym kierował pan
Warszawski. Biuro Nadleśnictwa mieściło się w starym budynku obok
mieszkania nadleśniczego i późniejszego parku konnego. W biurze
Nadleśnictwa pracowali pan Hofman i pani Bladowa. Poznałem też
pierwszych leśników panów: Czarneckiego, Romaniszyna, Mendryka,
Szpakowskiego i braci Chudy. Lasy Borów Dolnośląskich były na
dużych powierzchniach uszkodzone przez pożary i działania wojenne.
Wszędzie pełno było walającej się amunicji, a i karabin nie było
trudno znaleźć.
Po
kilku dniach od przyjazdu, zwiedzaniu okolic i opuszczonych domostw
doszliśmy z bratem do wniosku, że nie ma co się włóczyć i
wałkonić, tylko trzeba brać się do roboty. Ojciec miał konia z
UNRY, tak więc zajęliśmy się wywozem drewna z lasu do tartaku w
Jagodzinie4.
Praca była ciężka, ale trochę grosza dało się zarobić.
Jak
to na Dolnym Śląsku bywa, zima szybko ustąpiła i jeszcze w lutym
śniegi zniknęły odsłaniając piękność zieleni dolnośląskich
lasów. Rodzice zaczęli zastanawiać się nad dalszą celowością
mieszkania przy ulicy Harcerskiej. Mieszkanie było raczej ciasne,
oddalone od centrum Ruszowa, przy jednoczesnym braku zaplecza
gospodarczego i innych wygód. Rodzice i my też zaczęliśmy myśleć
o przeprowadzce. Wolne domy, położone bliżej wspomnianego centrum,
były już zajęte, a dyspozycyjne były tylko lokale w domach
wielorodzinnych. W samym środku Ruszowa przy ówczesnej ulicy
Stalina (II Armii WP) była wolna posesja naprzeciw ulicy Plater. Duży budynek
mieszkalny, zabudowania gospodarcze, ogród i na zapleczu olbrzymia
stodoła. Zajęliśmy pół tego domu i całe zaplecze. Ładne to nie
było, ale bardzo funkcjonalne. Na parterze znajdowała się duża
kuchnia i dwa pokoje, a na pierwszym piętrze cztery pokoje. W ten
sposób zaistniały wszelkie wygody. Bliziutko był dworzec kolejowy,
wszystkie sklepy, poczta, kościół, biuro nadleśnictwa, a także
gospoda. Dla mnie również było sporo wygód. Poznałem wielu
przyjaciół i znajomych. Obok budynku Poczty powstało boisko do
siatkówki (Naczelnik Poczty był amatorem siatkówki), a na łączce
koło kościoła zorganizowaliśmy małe boisko do piłki nożnej.
Nikt nas nie gonił, bo kto, jak ksiądz dojeżdżał z Gozdnicy i to
rzadko, a w kościele były powybijane szyby. Prawdziwe boisko
sportowe też było niedaleko. Z tego okresu warto wspomnieć
nazwiska niektórych kolegów: Stanisława Bieganowskiego, Henryka
Gwoździa, Stanisława Piłata, Janka i Józefa Piturę i wielu
innych. Pamiętam też niektóre dziewczyny: córki Pana Winnika,
Janinę Hamela, córki Państwa Czarnych.
W
tym miejscu wypada podkreślić, że wśród społeczeństwa panowało
przeświadczenie o tymczasowości. Generalnie ludzie mówili, że w
te strony wrócą Niemcy i to wszystko jest na krótko, dlatego nie
warto zbytnio się angażować. Jeżeli ktoś próbował naprawić
przykładowo płot, nierzadko pukano się w czoło i wyśmiewano jego
pomysł. Niezależnie od nastrojów życie toczyło się dosyć
normalnie i często na wesoło. Miastem najczęściej odwiedzanym
były Żary, do których był najwygodniejszy dojazd, a i miasteczko
było sympatyczne. Do Lubania dojeżdżano raczej tylko na targ, a do
Zgorzelca wtedy, kiedy była potrzeba coś załatwić w urzędzie.
Trzeba wspomnieć o braku komunikacji autobusowej. Jadąc do
Zgorzelca czy Lubania musieliśmy dysponować dokumentami, bo na
przykład na dworcu w Węglińcu żołnierze WOP (Wojska Ochrony
Pogranicza) kontrolowali wszystkich i każdorazowo. Ludzie
przyjeżdżający z innych stron Polski musieli legitymować się
specjalnymi pozwoleniami.
Wiosną
1947 r. brat Józek poszedł na kurs leśniczych do Wymiarek koło
Żar, a ja rozpocząłem pierwszą pracę jako praktykant leśny w
Nadleśnictwie Ruszów. Na stanowisku tym pracowałem od 1 lipca 1947
r. do 30.08.1948 r. W tym czasie Nadleśniczym był wspomniany pan
Warszawski.
Moim
pierwszym zadaniem było zorganizowanie grupy chłopców do
wygniatania motyli brudnicy mniszki, od których roiło się na
pniach drzew. Wystąpienie nasilenia tych szkodników świadczyło o
skutkach przebytych pożarów. Wzrosło również pozyskanie drewna
oraz konieczność nowych nasadzeń. Pierwszym moim szefem był
leśniczy Pan Olbracht. Wszystkie te wydarzenia były początkiem
moich zainteresowań jak i ukierunkowały mnie do tego, co nastąpiło
później.
W
tym czasie puszcza została nawiedzona również przez wielką ilość
pożarów. W ich wyniku spaleniu uległo wiele hektarów upraw i
młodników, a starsze drzewostany zostały uszkodzone przez pożary
przyziemne. Wszystko to miało ogromny wpływ w latach następnych na
zdrowotność zwłaszcza młodszych drzewostanów narażonych na
zaatakowanie przez szkodniki wtórne. Przyczyniło się to do wyrębu
lasów na ogromnych powierzchniach. Przyczyny pożarów były dość
oczywiste i w większości były wywołane przez podpalaczy, zaś
duże ich rozmiary należy przypisać niedoskonałej organizacji
służb przeciwpożarowych. Brakowało też ludzi zdolnych do udziału
w akcjach gaśniczych, które przebiegały w dość ekstremalnych
warunkach, bowiem często towarzyszyły im wybuchy powojennej
amunicji oraz detonacje niewypałów. Jak dziś pamiętam pewien
pogodny dzień, kiedy nadleśniczy prosił żebym wszedł na wieżę
ewangelickiego kościoła (obok cmentarza) i dokonał obserwacji.
Kiedy to uczyniłem ogarnęło mnie przerażenie, gdyż naliczyłem
około dziesięciu miejsc, gdzie palił się las. Ten fakt może
świadczyć o rozmiarach tego strasznego żywiołu. Osobiście
uczestniczyłem w wielu akcjach gaśniczych i kilka razy zmuszony
byłem do ucieczki, kiedy podmuchy wiatru przerzucały nagle ogień
na wierzchołki drzew. Jakoś szczęśliwie udawało mi się, wraz z
innymi osobami, wychodzić z opresji.
W
naszym domu zatrudniono w tym czasie pracownika najemnego, który
zajął się zarobkowaniem przy wywozie drewna z lasu na składnicę,
obok stacji kolejowej i do tartaku w Jagodzinie. Zarobki w leśnictwie
były marne toteż trzeba było szukać innych źródeł dochodów.
Pracownik ten był młodym Niemcem, który nie wyjechał do Niemiec.
Muszę przyznać, że bardzo zżyłem się z tym młodzieńcem, a i
on doszedł do przekonania, że przyjaźń jest możliwa. Ja zaś
miałem okazję podszlifować język niemiecki, co bardzo pomogło mi
później w technikum i na studiach. Pamiętam z tego okresu bardzo
śmieszne wydarzenie, może wtedy nie było ono zabawne, ale teraz
kiedy go wspominam mile się uśmiecham. Po kilku miesiącach pracy u
nas Rudolf postanowił wrócić do ojczyzny, co miało polegać na
przejściu przez Nysę w okolicy Toporowa. Prosił nas o poradę.
Trzeba dodać, że legalny wyjazd był mocno problematyczny.
Wytłumaczyłem mu, że idąc drogą koło boiska sportowego prosto
na zachód po około 12 kilometrach dojdzie prosto do rzeki Nysy,
która w tym czasie była dosyć płytka. Zaopatrzony w wyżywienie i
ubranie wyruszył pewnego wieczoru do domu. Pożegnanie było
serdeczne i nawet dosyć smutne. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy
nad ranem przemoknięty wrócił do nas. Co się okazało?
Zapomnieliśmy powiedzieć mu, że w odległości około 3 kilometrów
od Ruszowa znajduje się staw. Rudolf w ciemnościach stracił
orientację i dochodząc do wody był przekonany, a zarazem
szczęśliwy, że dotarł do granicy. Kiedy zorientował się, że
woda jest za głęboka – postanowił wrócić. Po kilku miesiącach
udało mu się wyjechać, pod wagonem towarowym, przez Zgorzelec i
Goerlitz na stronę niemiecką. W tym czasie w domu rodzice zajęli
się gospodarstwem. Zakupili krowę, świniaki i drób. Przy ulicy
Zgorzeleckiej, w pobliżu zdewastowanego basenu kąpielowego,
zagospodarowaliśmy kawałek pola i pastwiska. Co prawda krowę
trzeba było prowadzić na pastwisko przez pół Ruszowa, ale mleko i
masło było własne.
Po
ukończeniu Technikum Leśnego w Goraju oraz odbyciu zasadniczej
służby wojskowej – przedłużonej o rok przez konflikt kubański,
jeszcze przed wyjściem do cywila napisałem podanie do Ministerstwa
Leśnictwa o przeniesienie nakazu pracy z Łobza do Ruszowa. Toteż
nie zdziwiłem się, kiedy po dwóch dniach po powrocie do domu
zjawił się u mnie Pan Maczel – Kierownik Wydziału Kadr Rejonu
Lasów Państwowych z Lubania. Po dalszych dwóch dniach zameldowałem
się w kadrach Rejonu Lasów Państwowych w Lubaniu. Pan Kierownik
kadr potraktował mnie jak starego znajomego. Było to trochę
dziwne, ale stwarzało pozytywne wrażenie. Natychmiast zostałem
przyjęty przez Dyrektora Pukińskiego. To pierwsze spotkanie z Panem
Dyrektorem, też było zadziwiająco spokojne, aby nie powiedzieć
przyjacielskie. Poproszono mnie bym usiadł, a pierwsze pytanie, o
dziwo nie zawodowe, a jak się czuje cywil po trzech latach służby
wojskowej. Muszę w tym miejscu przypomnieć, że w tych czasach
odbycie tak długiej służby wojskowej budziło szacunek. W pewnej
chwili Pan Dyrektor oświadcza, że widzi mnie na stanowisku
budowlańca, bo takie są potrzeby, a nawet braki kadrowe. Próbuję
nieśmiało tłumaczyć, że jestem raczej leśnikiem, na co
Dyrektor, przeglądając moje świadectwo dojrzałości, widzę że z
budownictwa masz piątkę i życzy mi powodzenia na stanowisku - na
początek - referenta, a później inspektora w Dziale Budownictwa,
Remontów i Konserwacji Rejonu Lasów Państwowych z wynagrodzeniem
jednego tysiąca złotych (wtedy mój ojciec po dziesięciu latach
pracy na stanowisku leśniczego zarabiał 600 złotych).
Zorientowałem się, że spotkanie z Dyrektorem dobiegło końca,
więc podziękowałem i zmierzam do wyjścia, ale Pan Dyrektor,
pomimo swej solidnej tuszy, wybiega zza biurka by uścisnąć moją
skromną dłoń. Podkreślam te gesty, gdyż były one raczej rzadko
stosowane i jeszcze to, że jak się później okazało stosunki
służbowe i codzienne były bardzo miłe, a jednocześnie bardzo
konkretne.
Zostałem
zaprowadzony na stanowisko pracy i już około godziny dziewiątej
otrzymałem pobory i angaż. Zorientowałem się, że będę musiał
zająć się remontami budynków, remontami dróg i melioracjami
leśnymi. Szybko też dowiedziałem się, że kierownik mojego działu
musi wkrótce odejść, że trzeba będzie z czasem zatrudnić dwóch
nowych ludzi. Moim bezpośrednim przełożonym był Zastępca
Dyrektora Rejonu inż. Mieczysław Stachowski (leśnik przedwojenny
inżynier), a technicznie podlegałem kierownictwu odpowiedniego
Wydziału Wojewódzkiego Zarządu Lasów Państwowych we Wrocławiu.
Tak zaczęło się codzienne dojeżdżanie z Jagodzina do Lubania, a
możliwość dojazdu była tylko jedna – pociągiem z przesiadką w
Węglińcu. Autobusy jeszcze wtedy tu nie kursowały, a w terenie
trzeba było posługiwać się rowerem. Rejon L.P. dysponował tylko
jednym samochodem, który wystarczał ledwie dyrekcji, a tylko od
czasu do czasu pozostałym pracownikom.
Stanowisko
pracy było bardzo odpowiedzialne i zmuszało mnie do szybkiego
dokształcania się. Zmuszony byłem do korzystania z wiedzy
doświadczonych pracowników. Kiedy teraz wspominam te chwile sam się
dziwię, że jakoś to poszło. Dużo zawdzięczam takim ludziom jak
na przykład – zdun pan Karczewski z Gierałtowa, stolarz z
Lubania, czy murarz-dekarz również z Lubania. Do dzisiejszego dnia
podziwiam tych ludzi za życzliwość i bezinteresowność.
Po
kilku miesiącach pracy i jako takim zapoznaniu się ze specyfiką
stanowiska postanowiłem pojechać na kontrolę remontu dróg w
nadleśnictwie Pieńsk. Kiedy zostawiłem w sekretariacie delegację
do podpisania nagle zostałem wezwany do Pana Dyrektora.
-
Czy naprawdę chce pan jechać do Pieńska? – pyta dyrektor.
-
Tak. W ostatnim czasie wykonano tam najwięcej remontów -
odpowiadam.
-
To bardzo dobry pomysł. Mnie też to interesuje i dlatego pojadę z
panem. Przy okazji będzie pan mógł skorzystać z samochodu, co
ułatwi wykonanie zadania.
-
Dziękuję panie dyrektorze – odpowiadam lekko zdziwiony tą
sytuacją.
Wspólny
wyjazd z szefem bardzo mnie zaniepokoił. Zrozumiałem że, to będzie
kontrola mojej pracy. Na drugi dzień w Nadleśnictwie czeka już pan
Nadleśniczy i melduje mi, a nie Dyrektorowi, że jest przygotowany
do wyjechania ze mną na kontrolę, a dyrektor potwierdza, że zaleca
by nadleśniczy osobiście mi towarzyszył. Po przybyciu na pierwszą
leśną drogę wyciągam calówkę i mierzę w kilku miejscach
grubość nawiezionej szlaki dając do zrozumienia, że jest trochę
niezgodnie z dokumentami.
-
Drogi kolego osobiście znam tę drogę i tu były ogromne dziury.
Wszystko zatem jest w najlepszym porządku – stwierdza dyrektor.
W
tym momencie nie wiem, co powiedzieć. Kiedy dyrektor lekko się
oddalił nadleśniczy szepce mi do ucha:
-
Nawożenie szlaki wykonane zostało przez zaprzęg konny będący
własnością pana dyrektora.
Zdziwiony
do reszty postanowiłem zaryzykować.
–
Panie dyrektorze – mówię.
- Uważam, że dalsza kontrola jest stratą czasu. Pracę wykonano
bardzo solidnie.
-
Jestem dokładnie tego samego zdania – odpowiada dyrektor.
– Ja
jeszcze pozostanę w Pieńsku, a pan może skorzystać z samochodu,
który odwiezie pana do Lubania. Delegację rozliczy pan tak, jak
gdyby nie korzystał pan z samochodu.
Odetchnąłem
z ulgą. Kontrola wypadła pomyślnie, a dyrektor nie czuł urazy,
ani niezadowolenia.
Następna
sprawa należała do bardzo poważnych. W wydziale było wolne
stanowisko referenta. Pewnego dnia zgłosił się do mnie Jan Skwira
- młody, dobrze prezentujący się kandydat do pracy. Kiedy okazałem
zainteresowanie jego osobą, poprosił żebym zgodził się na
zjedzenie z nim obiadu w restauracji. Oburzając się zaprzeczyłem,
wtedy on oświadczył, że nie chodzi o żadne przekupstwo, ale że
są rzeczy o których muszę wiedzieć jeżeli dojdzie do jego
zatrudnienia, a o których on tu w biurze nie może mówić,
natomiast na pracy bardzo mu zależy. Jest to sprawa dla niego bardzo
ważna. Nie wiem co mi się stało, że wyraziłem zgodę. Po pracy
spotkaliśmy się w restauracji, a przy obiedzie usłyszałem:
„Należałem
do nielegalnej organizacji. Zostałem złapany z bronią w ręku i
skazany na karę śmierci. W czasie pobytu w jednoosobowej celi
zostałem wezwany na przesłuchanie. W przesłuchującym mnie
pułkowniku rozpoznałem mojego dowódcę ze wspomnianej organizacji.
Kiedy wprowadzono mnie do pokoju przesłuchań pułkownik kazał
wszystkim opuścić salę, a mnie zadał trzykrotnie pytanie czy go
rozpoznałem? Po krótki namyśle postanowiłem zaprzeczyć. Na tym
przesłuchanie zostało zakończone. Natychmiast przeniesiono mnie do
wieloosobowej celi, a po jakimś czasie uniewinniono.”
Wiele
szczegółów tej opowieści pominąłem, ale taki był sens rozmowy.
Następnego dnia przedstawiłem sprawę Zastępcy Dyrektora, który
straszliwie mnie zbeształ i wyrzucił z gabinetu. Po chwili jednak
powiedział, że daje mi wolną rękę w tej sprawie. Wiadomo, że
przedwojenny oficer inaczej nie mógł postąpić. Jan Skwira
pracował w Rejonie Lasów Państwowych do chwili mojego odejścia, a
nawet dłużej. Pragnę wspomnieć o dwóch tylko wydarzeniach z
okresu naszej współpracy.
Otrzymałem
polecenie zakończenia remontu budynku mieszkalnego w Polanie –
Nadleśnictwo Zapałów. Zbliżał się koniec roku, a my nie
dysponowaliśmy ani materiałami, ani fachowcami. Wtedy Skwira
wynalazł w Gozdnicy firmę, która wykonywała tam remonty, a ludzie
z tej firmy zaproponowali przeprowadzenie remontu budynku w Polanie z
własnych materiałów za określoną kwotę, ale zastrzegając, że
nie przedstawią żadnych rachunków. Janek zgodził się, a i ja nie
sprzeciwiłem się. Remont został wykonany, ale na budowie pojawiła
się milicja. Skwira nie wpuścił ich na budowę. Oczekiwaliśmy
zatem, że przyjdą z nakazem prokuratora, ale o dziwo nie przyszli.
Jakim cudem nie wiem do dnia dzisiejszego, a i nieformalnego rachunku
nikt nie skontrolował. Kiedy piszę te słowa podziwiam naszą
głupotę.
Następna
sprawa to doprowadzenie energii elektrycznej z Gozdnicy do Polany -
około 5 kilometrów. Z niemałymi kłopotami udało się wszystko
załatwić, a kiedy roboty dobiegały końca okazało się, że
brakuje kilkunastu szczudeł (to takie betonowe podpory pod słupy
drewniane średniego napięcia). Wykonawca powiadomił, że sprawa
jest nie do załatwienia. Kiedyś jadąc pociągiem z Ruszowa do Żar
widziałem, że koło Jankowej leżą w polu od lat takie szczudła.
Powiedziałem o tym Jankowi Skwirze, a ten wziął ludzi i dwa
ciągniki. Pojechał na teren województwa zielonogórskiego.
Wieczorem szczudła były w lesie koło Gozdnicy, a po paru dniach
ustawione razem ze słupami. Do dzisiaj nikt nie wie komu Polana
zawdzięcza elektryfikację.
Po
kilku latach wróciłem do pracy w lasach ruszowskich w charakterze
leśniczego. Praca w Ruszowie pod władzą Nadleśniczego Edmunda
Kozy nie stwarzała mi większych problemów. Pan Koza - choć
czasami choleryk i krzykacz - był jednak człowiekiem układnym, a
krzyczał bo chciał utrzymać dyscyplinę i siać postrach u
podwładnych. Ja nie miałem powodów żeby się go bać, a i on
traktował mnie z szacunkiem. Wspominam miłą współpracę z
sekretarzem Janem Piotrowiczem, z finansistą Józefem Kusiakiem oraz
z kolegami leśniczymi - Bazylim Księgą, Stanisławem Lipą,
Rusakiem, Toporowskim, Domagałą, Stanisławem Kowalczykiem, Józefem
Steckiewiczem, jak też z podleśniczym Sobeckim, czy gajowym
Świszczem oraz Marianem Czekalskim.
W
okresie letnim największym utrapieniem były pożary lasów i walka
ze szkodnikami. W moim leśnictwie była duża ilość powierzchni
niezalesionych od lat. Razem z Nadleśniczym Kozą byliśmy
inicjatorami specjalnych sposobów przygotowania gleby metodą ręczną
i mechaniczną. Te wszystkie sprawy przyczyniły się do dobrej
komitywy z szefem. Ufaliśmy sobie i wszystko grało. Muszę też
wspomnieć, że mamy - z moją żoną Ireną - swój las, który sami
zasialiśmy, a więc powstał od wysianych nasion sosny w roku 1960.
Jest to niedaleko od drogi z Jagodzina do Polany w oddziale 248 -
jeżeli dobrze pamiętam. Dzisiaj jest to piękny drzewostan, do
którego jeździliśmy czasami na grzyby.
W
roku 1963 zostałem przeniesiony do Nadleśnictwa Zapałów z
siedzibą w Polanie na stanowisko adiunkta, czyli zastępcy
nadleśniczego. Praca w Nadleśnictwie Zapałów wiązała się z
koniecznością kolejnej zmiany miejsca zamieszkania, tym bardziej że
żona również pracowała w Zapałowie. Zaczęły się wspólne
dojazdy do pracy, a cała baza transportowa mieściła się w
Jagodzinie. Tymczasowo zajęliśmy budynek w Jagodzinie, przy samej
szosie prawie na przeciw szkoły. W międzyczasie czyniłem starania
o wykupienie posesji od pani Garbiczowej, gdzie ostatecznie
zamieszkaliśmy. W roku 1964 mój ojciec ciężko zachorował i
umarł. Matka zamieszkała z nami. Praca w Nadleśnictwie - choć
wymagająca dużych wyrzeczeń - szła dosyć dobrze, jednak im
bardziej się starałem, tym częściej byłem podejrzewany przez
pana Tarczewskiego (ówczesny Nadleśniczy), że czekam na jego
fotel. W końcu prześladowany przez własnych kolegów i opuszczony
przez towarzyszy z powiatu musiał odejść, a na jego miejsce
przyszedł Zdzisław Szatkowski - znacznie młodszy, rzutki i jeszcze
lepiej umocowany w powiecie.
W roku 1965 udało mi
się ukończyć studia i uzyskać - po zdanym egzaminie końcowym -
tytuł inżyniera leśnika. Chcę się przyznać, że stając przed
szanowną komisją egzaminacyjną, miałem ogromną tremę i obawę
czy nie zmarnowałem tych długich lat i tych wyrzeczeń, nie tylko
moich, ale całej rodziny. Okazało się, że chyba pierwszy raz w
życiu przyszło mi coś łatwo i to w chwili najmniej spodziewanej.
Zadający pytania egzaminatorzy - jeden po drugim - tak strzelali mi
w kolor (tak się wtedy mówiło, jeżeli odpowiedź na pytanie była
znana), że z uśmiechem na ustach odpowiadałem bez najmniejszych
problemów. Jest faktem, że pytania związane były również z
praktyką, a praktyki mi nie brakowało. Wiedziałem, że zdałem,
ale nie przypuszczałem, że z wynikiem bardzo dobrym. Taka cenzurka
figuruje na dyplomie. Pomyślałem, że po co ja się martwiłem, że
magister Zasępa wpisał mi minus trzy do indeksu z matemy, że
profesor Zodrow oblał mnie z mikrobiologii tylko za to, iż
zapomniałem w ferworze nerwowości łacińskiej nazwy gruźlicy, czy
też, że profesor Władysław Kiełczewski - nie wpisując dwójki
do indeksu- wygonił mnie z egzaminu, a nie wpisał tylko dlatego, że
w tym dniu miał imieniny.
W
drugiej połowie roku 1966 przyjechali do mnie Józef Kardasz -
Prezes Powiatowego Komitetu Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego w
Zgorzelcu oraz Sekretarz Komitetu Roman Stupiak. Panowie ci
przedstawili mi propozycję objęcia funkcji Zastępcy
Przewodniczącego Powiatowej Rady Narodowej w Zgorzelcu, gdyż
dotychczasowy zastępca Józef Bryczka wracał do Lubinia, gdzie
mieszkał na stałe. Po kilku dniach dowiedziałem się o planowanych
zmianach w administracji leśnej. Wtedy ze Zgorzelca wrócił
nadleśniczy. Poprosił mnie do siebie i poinformował, że w
Komitecie Powiatowym PZPR pytano o opinię na mój temat w związku z
możliwością przejścia do pracy w administracji państwowej. W
trakcie rozmowy dał mi do zrozumienia, że trzeba skorzystać z tej
szansy, gdyż nadleśnictwo w Zapałowie i tak, wcześniej czy
później, ulegnie likwidacji, a tereny leśne zostaną przyłączone
do Ruszowa. Skorzystałem z jego rady i tak na wiele lat nastąpił
mój rozbrat z leśnictwem.
1
Wieś
w Polsce (niem.
Rauscha) położona w województwie
dolnośląskim, w powiecie
zgorzeleckim, w gminie
Węgliniec. Ruszów leży w Borach
Dolnośląskich na skrzyżowaniu dróg
wojewódzkich nr 350 i nr
296 nad rzeką Czerna
Mała i jest siedzibą Nadleśnictwa
Ruszów. W latach 1945-1954 siedziba gminy
Ruszów. W
latach 1975-1998 miejscowość położona była w województwie
jeleniogórskim.
2
Faktycznie przed wojną w Ruszowie zamieszkiwało 3.400,a według
innych nawet 6.500 mieszkańców. Był to duży – jak na ten rejon
– ośrodek przemysłowy liczący m.in. dwie huty szkła, fabrykę
czekolady, dużą wytwórnię sklejki drewnianej.
3
Według relacji mojego stryjka Józefa – w końcu był starszy od
ojca o trzy lata, a więc mógł więcej pamiętać – w Ruszowie
były przed wojną trzy stacje paliw i bogata infrastruktura
przemysłowa.
4
Wieś położona 5 km od Ruszowa w powiecie zgorzeleckim, leżąca
nad rzeką Czerna Mała. Obecnie wieś zamieszkuje 420 mieszkańców.
Po wojnie we wsi funkcjonował największy w powiecie tartak. We wsi
znajdowała się też szkoła podstawowa, urząd pocztowy, dwa
sklepy, restauracja, przystanek PKS i PKP. Sołtysem był przez
wiele lat mój wujek Zenon Czekalski.
Odkrycie: Ulica II Armii WP nosiła w latach 1946 -1956? imię Stalina co potwierdzają dokumenty:
Piekne wspomnienia.Z niecierpliwoscia czekam na ciag dalszy.
OdpowiedzUsuńFajny artykuł. Wciąga. Proszę o jeszcze
OdpowiedzUsuń2x2qxw1y
OdpowiedzUsuńviagra satın al
glucotrust official website
cialis 5 mg al
sightcare
cialis 100 mg resmi satış sitesi
cialis 20 mg sipariş
kamagra