wtorek, 10 października 2023

Ruszowskie wspomnienia

Prace zalesieniowe w Nadleśnictwie
Ruszów
Autor: Edward Sikora
Przekazał: Władysław Sikora
Wspomnienia
Do Ruszowa dojechaliśmy późnym wieczorem. Pamiętam ten tonący w ciemnościach dworzec ruszowski i jedyną latarnię w rękach dyżurnego ruchu oraz stojącego na peronie ojca – wtedy uwierzyłem, że to koniec podróży. Musieliśmy pokonać jeszcze ponad kilometr drogi, aby dotrzeć na ulicę Harcerską, gdzie mieszkał nasz ojciec. Pamiętam tę ścieżkę wśród gruzów, tę widoczną w świetle księżyca zwisającą rynnę, która dzwoniła przeraźliwie, jakby na żałobę tego, co się tutaj stało, a może i ludzi, którzy tu zginęli. Pamiętam tę mroźną gwieździstą noc, pamiętam również kiedy weszliśmy do izby ogrzanego domu przy ul. Harcerskiej nr 3. Obudziłem się następnego dnia w godzinach południowych. Wyjrzałem przez okno i z zachwytem spojrzałem na ośnieżone pola i las okryty srebrzysto-białym puchem. Ten las, to fragment Puszczy Zgorzeleckiej, z którą miałem się związać na wiele lat.

Ruszów1 - duża wieś o zabudowie miejskiej z szerokimi ulicami i - w przeszłości - z bogatą infrastrukturą. Spora ilość budynków była zburzonych, a na wielu widoczne były uszkodzenia z okresu działań wojennych. Wszystko to sprawiało przygnębiające wrażenie. Miejscowość, w której przed wojną mieszkało około dwóch tysięcy mieszkańców 2, a teraz było ich może dwieście. Największe zniszczenia widoczne były w okolicach stacji kolejowej przy ulicy Dworcowej, gdzie były ruiny chyba dwóch hoteli. W jednym z nich znajdował się fortepian mocno zdewastowany, ale nadający się do naprawy. Kto wtedy interesował się fortepianem – na pewno nie kilkunastoletni chłopcy. Na styku obecnej ulicy II Armii Wojska Polskiego i Dworcowej sterczały fragmenty dużego domu handlowego, a dalej resztki teatru i kina. Na styku ulicy II Armii Wojska Polskiego i ulicy Zgorzeleckiej była stacja benzynowa3, zaś w parku przy ul. Żagańskiej były reszki pięknego pałacyku. Za torami kolejowymi były kiedyś dwa zakłady - szkła i włókienniczy. W tym ostatnim stały jeszcze maszyny tkackie, które zostały pewnego dnia wywiezione przez żołnierzy radzieckich. Hale tych zakładów były mocno uszkodzone lub całkiem zniszczone.

W blokach przy ul. Żagańskiej stacjonowały wojska radzieckie, a w bloku przy ul. Bolesławieckiej mieszkał tylko jeden Niemiec o nazwisku Ebersbach. Pamiętam to nazwisko, bo mój ojciec obronił go, kiedy jeden z leśników chciał go zastrzelić. Ten osobnik groził później ojcu, że go zastrzeli za to, że broni szwaba. Ojciec nie dał się zastraszyć utrzymując, że nie wolno zabijać bezbronnego i nikomu niezagrażającego człowieka. Byłem świadkiem tych awantur i wywarło to na mnie bardzo przykre wrażenie. Kiedy Ebersbach został wysiedlony w przeciągu kilku dni blok został całkowicie zdewastowany. Na strychu odkryto jeden pokój wypełniony cennymi meblami i kto wie czym jeszcze? Ja znalazłem tam tylko jedną żarówkę, której szabrownicy nie wykręcili. Niedaleko od Ruszowa było kilka osiedli, po których dzisiaj nie ma śladu. Na wschód od Ruszowa pośród lasu istniały zabudowania kilku gospodarstw, a wioska ta nazywała się Hinterwasser, a po wojnie Zawoda. Taką nazwę nosiło też leśnictwo, którym zarządzał ojczulek. Kilka kilometrów od Kościelnej Wsi istniała miejscowość Neuhaus – późniejszy Nowosiółek. Jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych można było natrafić w lesie na fragmenty zabudowań tej wioski. Również, do dziś istniejąca, wieś Polana nie była zasiedlona.

W Ruszowie był już sklep spółdzielczy, w którym przez dłuższy czas królowały jakiś dziwny tłuszcz i trochę soli. Tuż obok na początku ul. II Armii WP funkcjonował sklep prywatny pana Barana, który był nieźle zaopatrzony. Już wtedy było widać, że prywatna forma własności przerasta spółdzielczą, czy inaczej biorąc, uspołecznioną. Po drugiej stronie ulicy mieszkała pani Horodyska, u której zamawiało się mięso i wyroby wędliniarskie dostarczane wieczorem do domu. Istniał też handel obnośny. Przy ulicy Sobieskiego, nie daleko obecnego sklepu mięsnego, była piekarnia prowadzona przez łodzianina pana Łepkowskiego. Działała też poczta z naczelnikiem panem Tuszem. Organizowano też szkołę. W najlepsze funkcjonowało Nadleśnictwo, którym kierował pan Warszawski. Biuro Nadleśnictwa mieściło się w starym budynku obok mieszkania nadleśniczego i późniejszego parku konnego. W biurze Nadleśnictwa pracowali pan Hofman i pani Bladowa. Poznałem też pierwszych leśników panów: Czarneckiego, Romaniszyna, Mendryka, Szpakowskiego i braci Chudy. Lasy Borów Dolnośląskich były na dużych powierzchniach uszkodzone przez pożary i działania wojenne. Wszędzie pełno było walającej się amunicji, a i karabin nie było trudno znaleźć.

Po kilku dniach od przyjazdu, zwiedzaniu okolic i opuszczonych domostw doszliśmy z bratem do wniosku, że nie ma co się włóczyć i wałkonić, tylko trzeba brać się do roboty. Ojciec miał konia z UNRY, tak więc zajęliśmy się wywozem drewna z lasu do tartaku w Jagodzinie4. Praca była ciężka, ale trochę grosza dało się zarobić.

Jak to na Dolnym Śląsku bywa, zima szybko ustąpiła i jeszcze w lutym śniegi zniknęły odsłaniając piękność zieleni dolnośląskich lasów. Rodzice zaczęli zastanawiać się nad dalszą celowością mieszkania przy ulicy Harcerskiej. Mieszkanie było raczej ciasne, oddalone od centrum Ruszowa, przy jednoczesnym braku zaplecza gospodarczego i innych wygód. Rodzice i my też zaczęliśmy myśleć o przeprowadzce. Wolne domy, położone bliżej wspomnianego centrum, były już zajęte, a dyspozycyjne były tylko lokale w domach wielorodzinnych. W samym środku Ruszowa przy ówczesnej ulicy Stalina (II Armii WP) była wolna posesja naprzeciw ulicy Plater. Duży budynek mieszkalny, zabudowania gospodarcze, ogród i na zapleczu olbrzymia stodoła. Zajęliśmy pół tego domu i całe zaplecze. Ładne to nie było, ale bardzo funkcjonalne. Na parterze znajdowała się duża kuchnia i dwa pokoje, a na pierwszym piętrze cztery pokoje. W ten sposób zaistniały wszelkie wygody. Bliziutko był dworzec kolejowy, wszystkie sklepy, poczta, kościół, biuro nadleśnictwa, a także gospoda. Dla mnie również było sporo wygód. Poznałem wielu przyjaciół i znajomych. Obok budynku Poczty powstało boisko do siatkówki (Naczelnik Poczty był amatorem siatkówki), a na łączce koło kościoła zorganizowaliśmy małe boisko do piłki nożnej. Nikt nas nie gonił, bo kto, jak ksiądz dojeżdżał z Gozdnicy i to rzadko, a w kościele były powybijane szyby. Prawdziwe boisko sportowe też było niedaleko. Z tego okresu warto wspomnieć nazwiska niektórych kolegów: Stanisława Bieganowskiego, Henryka Gwoździa, Stanisława Piłata, Janka i Józefa Piturę i wielu innych. Pamiętam też niektóre dziewczyny: córki Pana Winnika, Janinę Hamela, córki Państwa Czarnych.

W tym miejscu wypada podkreślić, że wśród społeczeństwa panowało przeświadczenie o tymczasowości. Generalnie ludzie mówili, że w te strony wrócą Niemcy i to wszystko jest na krótko, dlatego nie warto zbytnio się angażować. Jeżeli ktoś próbował naprawić przykładowo płot, nierzadko pukano się w czoło i wyśmiewano jego pomysł. Niezależnie od nastrojów życie toczyło się dosyć normalnie i często na wesoło. Miastem najczęściej odwiedzanym były Żary, do których był najwygodniejszy dojazd, a i miasteczko było sympatyczne. Do Lubania dojeżdżano raczej tylko na targ, a do Zgorzelca wtedy, kiedy była potrzeba coś załatwić w urzędzie. Trzeba wspomnieć o braku komunikacji autobusowej. Jadąc do Zgorzelca czy Lubania musieliśmy dysponować dokumentami, bo na przykład na dworcu w Węglińcu żołnierze WOP (Wojska Ochrony Pogranicza) kontrolowali wszystkich i każdorazowo. Ludzie przyjeżdżający z innych stron Polski musieli legitymować się specjalnymi pozwoleniami.

Wiosną 1947 r. brat Józek poszedł na kurs leśniczych do Wymiarek koło Żar, a ja rozpocząłem pierwszą pracę jako praktykant leśny w Nadleśnictwie Ruszów. Na stanowisku tym pracowałem od 1 lipca 1947 r. do 30.08.1948 r. W tym czasie Nadleśniczym był wspomniany pan Warszawski.

Moim pierwszym zadaniem było zorganizowanie grupy chłopców do wygniatania motyli brudnicy mniszki, od których roiło się na pniach drzew. Wystąpienie nasilenia tych szkodników świadczyło o skutkach przebytych pożarów. Wzrosło również pozyskanie drewna oraz konieczność nowych nasadzeń. Pierwszym moim szefem był leśniczy Pan Olbracht. Wszystkie te wydarzenia były początkiem moich zainteresowań jak i ukierunkowały mnie do tego, co nastąpiło później.

W tym czasie puszcza została nawiedzona również przez wielką ilość pożarów. W ich wyniku spaleniu uległo wiele hektarów upraw i młodników, a starsze drzewostany zostały uszkodzone przez pożary przyziemne. Wszystko to miało ogromny wpływ w latach następnych na zdrowotność zwłaszcza młodszych drzewostanów narażonych na zaatakowanie przez szkodniki wtórne. Przyczyniło się to do wyrębu lasów na ogromnych powierzchniach. Przyczyny pożarów były dość oczywiste i w większości były wywołane przez podpalaczy, zaś duże ich rozmiary należy przypisać niedoskonałej organizacji służb przeciwpożarowych. Brakowało też ludzi zdolnych do udziału w akcjach gaśniczych, które przebiegały w dość ekstremalnych warunkach, bowiem często towarzyszyły im wybuchy powojennej amunicji oraz detonacje niewypałów. Jak dziś pamiętam pewien pogodny dzień, kiedy nadleśniczy prosił żebym wszedł na wieżę ewangelickiego kościoła (obok cmentarza) i dokonał obserwacji. Kiedy to uczyniłem ogarnęło mnie przerażenie, gdyż naliczyłem około dziesięciu miejsc, gdzie palił się las. Ten fakt może świadczyć o rozmiarach tego strasznego żywiołu. Osobiście uczestniczyłem w wielu akcjach gaśniczych i kilka razy zmuszony byłem do ucieczki, kiedy podmuchy wiatru przerzucały nagle ogień na wierzchołki drzew. Jakoś szczęśliwie udawało mi się, wraz z innymi osobami, wychodzić z opresji.

W naszym domu zatrudniono w tym czasie pracownika najemnego, który zajął się zarobkowaniem przy wywozie drewna z lasu na składnicę, obok stacji kolejowej i do tartaku w Jagodzinie. Zarobki w leśnictwie były marne toteż trzeba było szukać innych źródeł dochodów. Pracownik ten był młodym Niemcem, który nie wyjechał do Niemiec. Muszę przyznać, że bardzo zżyłem się z tym młodzieńcem, a i on doszedł do przekonania, że przyjaźń jest możliwa. Ja zaś miałem okazję podszlifować język niemiecki, co bardzo pomogło mi później w technikum i na studiach. Pamiętam z tego okresu bardzo śmieszne wydarzenie, może wtedy nie było ono zabawne, ale teraz kiedy go wspominam mile się uśmiecham. Po kilku miesiącach pracy u nas Rudolf postanowił wrócić do ojczyzny, co miało polegać na przejściu przez Nysę w okolicy Toporowa. Prosił nas o poradę. Trzeba dodać, że legalny wyjazd był mocno problematyczny. Wytłumaczyłem mu, że idąc drogą koło boiska sportowego prosto na zachód po około 12 kilometrach dojdzie prosto do rzeki Nysy, która w tym czasie była dosyć płytka. Zaopatrzony w wyżywienie i ubranie wyruszył pewnego wieczoru do domu. Pożegnanie było serdeczne i nawet dosyć smutne. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy nad ranem przemoknięty wrócił do nas. Co się okazało? Zapomnieliśmy powiedzieć mu, że w odległości około 3 kilometrów od Ruszowa znajduje się staw. Rudolf w ciemnościach stracił orientację i dochodząc do wody był przekonany, a zarazem szczęśliwy, że dotarł do granicy. Kiedy zorientował się, że woda jest za głęboka – postanowił wrócić. Po kilku miesiącach udało mu się wyjechać, pod wagonem towarowym, przez Zgorzelec i Goerlitz na stronę niemiecką. W tym czasie w domu rodzice zajęli się gospodarstwem. Zakupili krowę, świniaki i drób. Przy ulicy Zgorzeleckiej, w pobliżu zdewastowanego basenu kąpielowego, zagospodarowaliśmy kawałek pola i pastwiska. Co prawda krowę trzeba było prowadzić na pastwisko przez pół Ruszowa, ale mleko i masło było własne.

Po ukończeniu Technikum Leśnego w Goraju oraz odbyciu zasadniczej służby wojskowej – przedłużonej o rok przez konflikt kubański, jeszcze przed wyjściem do cywila napisałem podanie do Ministerstwa Leśnictwa o przeniesienie nakazu pracy z Łobza do Ruszowa. Toteż nie zdziwiłem się, kiedy po dwóch dniach po powrocie do domu zjawił się u mnie Pan Maczel – Kierownik Wydziału Kadr Rejonu Lasów Państwowych z Lubania. Po dalszych dwóch dniach zameldowałem się w kadrach Rejonu Lasów Państwowych w Lubaniu. Pan Kierownik kadr potraktował mnie jak starego znajomego. Było to trochę dziwne, ale stwarzało pozytywne wrażenie. Natychmiast zostałem przyjęty przez Dyrektora Pukińskiego. To pierwsze spotkanie z Panem Dyrektorem, też było zadziwiająco spokojne, aby nie powiedzieć przyjacielskie. Poproszono mnie bym usiadł, a pierwsze pytanie, o dziwo nie zawodowe, a jak się czuje cywil po trzech latach służby wojskowej. Muszę w tym miejscu przypomnieć, że w tych czasach odbycie tak długiej służby wojskowej budziło szacunek. W pewnej chwili Pan Dyrektor oświadcza, że widzi mnie na stanowisku budowlańca, bo takie są potrzeby, a nawet braki kadrowe. Próbuję nieśmiało tłumaczyć, że jestem raczej leśnikiem, na co Dyrektor, przeglądając moje świadectwo dojrzałości, widzę że z budownictwa masz piątkę i życzy mi powodzenia na stanowisku - na początek - referenta, a później inspektora w Dziale Budownictwa, Remontów i Konserwacji Rejonu Lasów Państwowych z wynagrodzeniem jednego tysiąca złotych (wtedy mój ojciec po dziesięciu latach pracy na stanowisku leśniczego zarabiał 600 złotych). Zorientowałem się, że spotkanie z Dyrektorem dobiegło końca, więc podziękowałem i zmierzam do wyjścia, ale Pan Dyrektor, pomimo swej solidnej tuszy, wybiega zza biurka by uścisnąć moją skromną dłoń. Podkreślam te gesty, gdyż były one raczej rzadko stosowane i jeszcze to, że jak się później okazało stosunki służbowe i codzienne były bardzo miłe, a jednocześnie bardzo konkretne.

Zostałem zaprowadzony na stanowisko pracy i już około godziny dziewiątej otrzymałem pobory i angaż. Zorientowałem się, że będę musiał zająć się remontami budynków, remontami dróg i melioracjami leśnymi. Szybko też dowiedziałem się, że kierownik mojego działu musi wkrótce odejść, że trzeba będzie z czasem zatrudnić dwóch nowych ludzi. Moim bezpośrednim przełożonym był Zastępca Dyrektora Rejonu inż. Mieczysław Stachowski (leśnik przedwojenny inżynier), a technicznie podlegałem kierownictwu odpowiedniego Wydziału Wojewódzkiego Zarządu Lasów Państwowych we Wrocławiu. Tak zaczęło się codzienne dojeżdżanie z Jagodzina do Lubania, a możliwość dojazdu była tylko jedna – pociągiem z przesiadką w Węglińcu. Autobusy jeszcze wtedy tu nie kursowały, a w terenie trzeba było posługiwać się rowerem. Rejon L.P. dysponował tylko jednym samochodem, który wystarczał ledwie dyrekcji, a tylko od czasu do czasu pozostałym pracownikom.

Stanowisko pracy było bardzo odpowiedzialne i zmuszało mnie do szybkiego dokształcania się. Zmuszony byłem do korzystania z wiedzy doświadczonych pracowników. Kiedy teraz wspominam te chwile sam się dziwię, że jakoś to poszło. Dużo zawdzięczam takim ludziom jak na przykład – zdun pan Karczewski z Gierałtowa, stolarz z Lubania, czy murarz-dekarz również z Lubania. Do dzisiejszego dnia podziwiam tych ludzi za życzliwość i bezinteresowność.
Po kilku miesiącach pracy i jako takim zapoznaniu się ze specyfiką stanowiska postanowiłem pojechać na kontrolę remontu dróg w nadleśnictwie Pieńsk. Kiedy zostawiłem w sekretariacie delegację do podpisania nagle zostałem wezwany do Pana Dyrektora.
- Czy naprawdę chce pan jechać do Pieńska? – pyta dyrektor.
- Tak. W ostatnim czasie wykonano tam najwięcej remontów - odpowiadam.
- To bardzo dobry pomysł. Mnie też to interesuje i dlatego pojadę z panem. Przy okazji będzie pan mógł skorzystać z samochodu, co ułatwi wykonanie zadania.
- Dziękuję panie dyrektorze – odpowiadam lekko zdziwiony tą sytuacją.
Wspólny wyjazd z szefem bardzo mnie zaniepokoił. Zrozumiałem że, to będzie kontrola mojej pracy. Na drugi dzień w Nadleśnictwie czeka już pan Nadleśniczy i melduje mi, a nie Dyrektorowi, że jest przygotowany do wyjechania ze mną na kontrolę, a dyrektor potwierdza, że zaleca by nadleśniczy osobiście mi towarzyszył. Po przybyciu na pierwszą leśną drogę wyciągam calówkę i mierzę w kilku miejscach grubość nawiezionej szlaki dając do zrozumienia, że jest trochę niezgodnie z dokumentami.
- Drogi kolego osobiście znam tę drogę i tu były ogromne dziury. Wszystko zatem jest w najlepszym porządku – stwierdza dyrektor.
W tym momencie nie wiem, co powiedzieć. Kiedy dyrektor lekko się oddalił nadleśniczy szepce mi do ucha:
- Nawożenie szlaki wykonane zostało przez zaprzęg konny będący własnością pana dyrektora.
Zdziwiony do reszty postanowiłem zaryzykować.
Panie dyrektorze – mówię. - Uważam, że dalsza kontrola jest stratą czasu. Pracę wykonano bardzo solidnie.
- Jestem dokładnie tego samego zdania – odpowiada dyrektor.
Ja jeszcze pozostanę w Pieńsku, a pan może skorzystać z samochodu, który odwiezie pana do Lubania. Delegację rozliczy pan tak, jak gdyby nie korzystał pan z samochodu.
Odetchnąłem z ulgą. Kontrola wypadła pomyślnie, a dyrektor nie czuł urazy, ani niezadowolenia.
Następna sprawa należała do bardzo poważnych. W wydziale było wolne stanowisko referenta. Pewnego dnia zgłosił się do mnie Jan Skwira - młody, dobrze prezentujący się kandydat do pracy. Kiedy okazałem zainteresowanie jego osobą, poprosił żebym zgodził się na zjedzenie z nim obiadu w restauracji. Oburzając się zaprzeczyłem, wtedy on oświadczył, że nie chodzi o żadne przekupstwo, ale że są rzeczy o których muszę wiedzieć jeżeli dojdzie do jego zatrudnienia, a o których on tu w biurze nie może mówić, natomiast na pracy bardzo mu zależy. Jest to sprawa dla niego bardzo ważna. Nie wiem co mi się stało, że wyraziłem zgodę. Po pracy spotkaliśmy się w restauracji, a przy obiedzie usłyszałem:
Należałem do nielegalnej organizacji. Zostałem złapany z bronią w ręku i skazany na karę śmierci. W czasie pobytu w jednoosobowej celi zostałem wezwany na przesłuchanie. W przesłuchującym mnie pułkowniku rozpoznałem mojego dowódcę ze wspomnianej organizacji. Kiedy wprowadzono mnie do pokoju przesłuchań pułkownik kazał wszystkim opuścić salę, a mnie zadał trzykrotnie pytanie czy go rozpoznałem? Po krótki namyśle postanowiłem zaprzeczyć. Na tym przesłuchanie zostało zakończone. Natychmiast przeniesiono mnie do wieloosobowej celi, a po jakimś czasie uniewinniono.”
Wiele szczegółów tej opowieści pominąłem, ale taki był sens rozmowy. Następnego dnia przedstawiłem sprawę Zastępcy Dyrektora, który straszliwie mnie zbeształ i wyrzucił z gabinetu. Po chwili jednak powiedział, że daje mi wolną rękę w tej sprawie. Wiadomo, że przedwojenny oficer inaczej nie mógł postąpić. Jan Skwira pracował w Rejonie Lasów Państwowych do chwili mojego odejścia, a nawet dłużej. Pragnę wspomnieć o dwóch tylko wydarzeniach z okresu naszej współpracy.
Otrzymałem polecenie zakończenia remontu budynku mieszkalnego w Polanie – Nadleśnictwo Zapałów. Zbliżał się koniec roku, a my nie dysponowaliśmy ani materiałami, ani fachowcami. Wtedy Skwira wynalazł w Gozdnicy firmę, która wykonywała tam remonty, a ludzie z tej firmy zaproponowali przeprowadzenie remontu budynku w Polanie z własnych materiałów za określoną kwotę, ale zastrzegając, że nie przedstawią żadnych rachunków. Janek zgodził się, a i ja nie sprzeciwiłem się. Remont został wykonany, ale na budowie pojawiła się milicja. Skwira nie wpuścił ich na budowę. Oczekiwaliśmy zatem, że przyjdą z nakazem prokuratora, ale o dziwo nie przyszli. Jakim cudem nie wiem do dnia dzisiejszego, a i nieformalnego rachunku nikt nie skontrolował. Kiedy piszę te słowa podziwiam naszą głupotę.
Następna sprawa to doprowadzenie energii elektrycznej z Gozdnicy do Polany - około 5 kilometrów. Z niemałymi kłopotami udało się wszystko załatwić, a kiedy roboty dobiegały końca okazało się, że brakuje kilkunastu szczudeł (to takie betonowe podpory pod słupy drewniane średniego napięcia). Wykonawca powiadomił, że sprawa jest nie do załatwienia. Kiedyś jadąc pociągiem z Ruszowa do Żar widziałem, że koło Jankowej leżą w polu od lat takie szczudła. Powiedziałem o tym Jankowi Skwirze, a ten wziął ludzi i dwa ciągniki. Pojechał na teren województwa zielonogórskiego. Wieczorem szczudła były w lesie koło Gozdnicy, a po paru dniach ustawione razem ze słupami. Do dzisiaj nikt nie wie komu Polana zawdzięcza elektryfikację.

Po kilku latach wróciłem do pracy w lasach ruszowskich w charakterze leśniczego. Praca w Ruszowie pod władzą Nadleśniczego Edmunda Kozy nie stwarzała mi większych problemów. Pan Koza - choć czasami choleryk i krzykacz - był jednak człowiekiem układnym, a krzyczał bo chciał utrzymać dyscyplinę i siać postrach u podwładnych. Ja nie miałem powodów żeby się go bać, a i on traktował mnie z szacunkiem. Wspominam miłą współpracę z sekretarzem Janem Piotrowiczem, z finansistą Józefem Kusiakiem oraz z kolegami leśniczymi - Bazylim Księgą, Stanisławem Lipą, Rusakiem, Toporowskim, Domagałą, Stanisławem Kowalczykiem, Józefem Steckiewiczem, jak też z podleśniczym Sobeckim, czy gajowym Świszczem oraz Marianem Czekalskim.

W okresie letnim największym utrapieniem były pożary lasów i walka ze szkodnikami. W moim leśnictwie była duża ilość powierzchni niezalesionych od lat. Razem z Nadleśniczym Kozą byliśmy inicjatorami specjalnych sposobów przygotowania gleby metodą ręczną i mechaniczną. Te wszystkie sprawy przyczyniły się do dobrej komitywy z szefem. Ufaliśmy sobie i wszystko grało. Muszę też wspomnieć, że mamy - z moją żoną Ireną - swój las, który sami zasialiśmy, a więc powstał od wysianych nasion sosny w roku 1960. Jest to niedaleko od drogi z Jagodzina do Polany w oddziale 248 - jeżeli dobrze pamiętam. Dzisiaj jest to piękny drzewostan, do którego jeździliśmy czasami na grzyby.
W roku 1963 zostałem przeniesiony do Nadleśnictwa Zapałów z siedzibą w Polanie na stanowisko adiunkta, czyli zastępcy nadleśniczego. Praca w Nadleśnictwie Zapałów wiązała się z koniecznością kolejnej zmiany miejsca zamieszkania, tym bardziej że żona również pracowała w Zapałowie. Zaczęły się wspólne dojazdy do pracy, a cała baza transportowa mieściła się w Jagodzinie. Tymczasowo zajęliśmy budynek w Jagodzinie, przy samej szosie prawie na przeciw szkoły. W międzyczasie czyniłem starania o wykupienie posesji od pani Garbiczowej, gdzie ostatecznie zamieszkaliśmy. W roku 1964 mój ojciec ciężko zachorował i umarł. Matka zamieszkała z nami. Praca w Nadleśnictwie - choć wymagająca dużych wyrzeczeń - szła dosyć dobrze, jednak im bardziej się starałem, tym częściej byłem podejrzewany przez pana Tarczewskiego (ówczesny Nadleśniczy), że czekam na jego fotel. W końcu prześladowany przez własnych kolegów i opuszczony przez towarzyszy z powiatu musiał odejść, a na jego miejsce przyszedł Zdzisław Szatkowski - znacznie młodszy, rzutki i jeszcze lepiej umocowany w powiecie.

W roku 1965 udało mi się ukończyć studia i uzyskać - po zdanym egzaminie końcowym - tytuł inżyniera leśnika. Chcę się przyznać, że stając przed szanowną komisją egzaminacyjną, miałem ogromną tremę i obawę czy nie zmarnowałem tych długich lat i tych wyrzeczeń, nie tylko moich, ale całej rodziny. Okazało się, że chyba pierwszy raz w życiu przyszło mi coś łatwo i to w chwili najmniej spodziewanej. Zadający pytania egzaminatorzy - jeden po drugim - tak strzelali mi w kolor (tak się wtedy mówiło, jeżeli odpowiedź na pytanie była znana), że z uśmiechem na ustach odpowiadałem bez najmniejszych problemów. Jest faktem, że pytania związane były również z praktyką, a praktyki mi nie brakowało. Wiedziałem, że zdałem, ale nie przypuszczałem, że z wynikiem bardzo dobrym. Taka cenzurka figuruje na dyplomie. Pomyślałem, że po co ja się martwiłem, że magister Zasępa wpisał mi minus trzy do indeksu z matemy, że profesor Zodrow oblał mnie z mikrobiologii tylko za to, iż zapomniałem w ferworze nerwowości łacińskiej nazwy gruźlicy, czy też, że profesor Władysław Kiełczewski - nie wpisując dwójki do indeksu- wygonił mnie z egzaminu, a nie wpisał tylko dlatego, że w tym dniu miał imieniny.

W drugiej połowie roku 1966 przyjechali do mnie Józef Kardasz - Prezes Powiatowego Komitetu Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego w Zgorzelcu oraz Sekretarz Komitetu Roman Stupiak. Panowie ci przedstawili mi propozycję objęcia funkcji Zastępcy Przewodniczącego Powiatowej Rady Narodowej w Zgorzelcu, gdyż dotychczasowy zastępca Józef Bryczka wracał do Lubinia, gdzie mieszkał na stałe. Po kilku dniach dowiedziałem się o planowanych zmianach w administracji leśnej. Wtedy ze Zgorzelca wrócił nadleśniczy. Poprosił mnie do siebie i poinformował, że w Komitecie Powiatowym PZPR pytano o opinię na mój temat w związku z możliwością przejścia do pracy w administracji państwowej. W trakcie rozmowy dał mi do zrozumienia, że trzeba skorzystać z tej szansy, gdyż nadleśnictwo w Zapałowie i tak, wcześniej czy później, ulegnie likwidacji, a tereny leśne zostaną przyłączone do Ruszowa. Skorzystałem z jego rady i tak na wiele lat nastąpił mój rozbrat z leśnictwem.

1 Wieś w Polsce (niem. Rauscha) położona w województwie dolnośląskim, w powiecie zgorzeleckim, w gminie Węgliniec. Ruszów leży w Borach Dolnośląskich na skrzyżowaniu dróg wojewódzkich nr 350 i nr 296 nad rzeką Czerna Mała i jest siedzibą Nadleśnictwa Ruszów. W latach 1945-1954 siedziba gminy Ruszów. W latach 1975-1998 miejscowość położona była w województwie jeleniogórskim.
2 Faktycznie przed wojną w Ruszowie zamieszkiwało 3.400,a według innych nawet 6.500 mieszkańców. Był to duży – jak na ten rejon – ośrodek przemysłowy liczący m.in. dwie huty szkła, fabrykę czekolady, dużą wytwórnię sklejki drewnianej.
3 Według relacji mojego stryjka Józefa – w końcu był starszy od ojca o trzy lata, a więc mógł więcej pamiętać – w Ruszowie były przed wojną trzy stacje paliw i bogata infrastruktura przemysłowa.
4 Wieś położona 5 km od Ruszowa w powiecie zgorzeleckim, leżąca nad rzeką Czerna Mała. Obecnie wieś zamieszkuje 420 mieszkańców. Po wojnie we wsi funkcjonował największy w powiecie tartak. We wsi znajdowała się też szkoła podstawowa, urząd pocztowy, dwa sklepy, restauracja, przystanek PKS i PKP. Sołtysem był przez wiele lat mój wujek Zenon Czekalski.

Odkrycie: Ulica II Armii WP nosiła w latach 1946 -1956? imię Stalina co potwierdzają  dokumenty:




3 komentarze: